» Pon lut 24, 2020 13:53
Re: Temple of Bastet*PL ♥ Lipton & Lukier. NA CHŁOPAKÓW CZEK
Fajne to głosowanie na naszych chłopaków

Też dziś zagłosowałam.
Kochane, ciekawa jestem Waszego zdania, a co, gdybym zaczęła pisać coś w rodzaju książki o naszych tymczasikach? Myślicie, że byłby to fajny pomysł? Nie wiem, czy umiałabym pisać wstecz, bo zawsze łatwiej o tym, co dzieje się na bieżąco. Tu próbka moich pisarskich możliwości - popełniona dzisiaj rano:
LUKIER I LIPTON
Jako dom tymczasowy zawsze miałam do tej pory zwykłe znajdki - a to bure, a to czarne, czasem zdarzyła się znajdka w łatki lub szylkretowa. A tu dzwoni do mnie koleżanka z pytaniem, czy nie zaopiekowałabym się za jakiś czas dwoma kotkami, które przyszły na świat u dziadka jej znajomej. Kociaki podobno piękne - białe - mają dopiero paręnaście dni.

Ich mama to stara, schorowana kocica, która nie powinna więcej rodzić (nie mówiąc o tym, że w ogóle nie powinna rodzić i pomnażać kociej bezdomności) i są wstępne plany, aby ją wykastrować, jak tylko odkarmi dzieciaki.
Ponieważ od dłuższego już czasu nie miałam u siebie żadnych maleństw, zgodziłam się. Dostałam namiary na dziewczynę, u której dziadka przebywała kocia rodzinka i zaczęłam korespondencję przez messengera.
Okazało się jednak, że dziadek chętny do kastracji kotki wcale nie jest, a tym bardziej do oddania mi maluchów - oczywiście, gdy trochę podrosną. Wymyślił sobie, że w wieku 5-6 tygodni rozda je po ludziach ze wsi. Perswadowałam, że tak nie można, ale nic nie wskórałam. Byli to ludzie biedni, nieświadomi, jak powinna przebiegać opieka nad kotami, i oporni na wiedzę. Kontakt z nimi był utrudniony, a wątłą nić porozumienia łatwo było zerwać nieostrożnym słowem. Zostawiłam więc całą sprawę i sądziłam, że rozejdzie się po kościach.
Aż tu pewnego dnia - jakieś 6 tygodni później - dostaję wiadomość od wnuczki owego dziadka, że ludzie, którzy mieli wziąć małe, jednak się wycofali i czy mogłabym przyjechać i przekonać starego, by kotki oddał mnie. Nie powiem - ucieszyło mnie to bardzo, ponieważ maluchy - oddane w byle jakie ręce - na pewno poszłyby na zmarnowanie.
- "Jasne" - powiedziałam. - "Zobaczę, na kiedy uda mi się zorganizować dojazd" - była to bowiem inna miejscowość, oddalona od mojej o kilkanaście kilometrów.
Dzięki pomocy znajomej z samochodem dotarłam na miejsce parę dni później, w pewną deszczową sobotę, w którą akurat chodził po kolędzie ksiądz. Obie stwierdziłyśmy zgodnie, śmiejąc się, że wolimy jednak konkretną pomoc kotom, niż tę doroczną wizytę.
Po jakichś 30 minutach stanęłyśmy przed dwupiętrowym, szarym blokiem, pamiętającym zapewne czasy tuż po wojnie. Wysiadłam z samochodu i ścisnęłam mocniej uchwyt od kontenerka. Rzuciłam lekko: "No to idę!" Usłyszałam za sobą: "Powodzenia! Ja tu spokojnie poczekam".
Poszłam. Wnuczka pana, u którego znajdowała się kocia mama i maluchy, czekała przed bramą do klatki schodowej. Krótko się przywitałyśmy (widziałam, że wyraźnie ucieszyła się na mój widok) i poprowadziła mnie do mieszkania na pierwszym piętrze.
Wchodzę. Ciemnawo, biednie i niezbyt ładnie pachnie. Przygarbiony, nieogolony starszy człowiek wita mnie w korytarzu i prowadzi do pokoju na lewo. Uchylamy drzwi i w nozdrza uderza smród kociego moczu. Widzę przed sobą kanapę, na kanapie przycupnięta ładna, trzykolorowa kotka. Kocica syczy na mój widok, a jej oczy nabierają od razu wyrazu dzikości. Przy kotce maluchy. Ładne, biało-szare, choć niewiele widać w marnym świetle. Jeden po jednej stronie mamy, drugi po drugiej. Gdy robię krok bliżej, wpadają w popłoch. Gubiąc nogi pryskają za poduszki, ułożone w rogach kanapy.
"O matko!" - myślę sobie. Totalne dzikusy! I do tego zaniedbane. Jak można doprowadzić do takiego stanu kociaki, które mieszkają w domu?
Zamieniam kilka słów z dziadkiem i wnuczką. Daję im kupiony przez siebie lek na zatrzymanie laktacji u kociej mamy i instruuję dokładnie, jak należy go podawać oraz jakie to jest ważne, by nie doszło u kotki do zapalenia listwy mlecznej. Ona wciąż jeszcze przecież karmi, choć kocięta nie są już takie małe. Mają około ośmiu tygodni na moje oko. Mogłyby jeszcze oczywiście pobyć z mamą, gdyby nie to, że zdziczałyby tam do reszty.
Udaje mi się złapać syczące, prychające, wierzgające maluchy i zapakować je do kontenerka. Dziadek ma wyraźnie mokre oczy. Wzrusza się. Chyba mimo wszystko się do nich przywiązał. Mówi, że jakby co, to zawsze mogę mu z powrotem odwieźć choćby jednego. Ale zapewniam go, że znajdę im dobre domy, i żeby się nie martwił. Nie jest to zły człowiek, a jedynie niezaradny, odporny na wiedzę i nie potrafi zadbać właściwie ani o małe, ani o ich mamę - swoją kotkę. Kotka ma zapalenie trzustki, a on w dalszym ciągu karmi ją śmieciowym jedzeniem ludzkim.
Wstępnie ustalamy jeszcze, że ja i koleżanka pomożemy w sterylce kociej mamy, o ile zrobią jej badania i wyniki trzustkowe będą wystarczająco dobre. Żegnamy się i wychodzę z kociętami.
Wsiadam do samochodu koleżanki. Patrzymy obie na nowy nabytek. A nabytek patrzy na nas zza siatki kontenerka - błękitnymi jak niebo, okrągłymi ze strachu oczami!
- O rany! Niebieskie oczka, patrz Aniu! - mówię głośno.
- Faktycznie! O cholera! - Odpowiada koleżanka. - A to ci niespodzianka!
Nabytek jednakowoż kuli się w najodleglejszym kątku kociej torby i łypie złowrogim zezem.
- A co tu tak śmierdzi? - Dobiega mnie nagle smród kociego moczu.
- Chyba te małe dwa.
Istotnie. Z kontenerka dobiega smród taki, jak z kuwety nieczyszczonej od tygodni!
- Dobrze, że udało się je wyrwać z tego miejsca. - Mówi Ania. - Piękne są. Trzeba je tylko ucywilizować. I solidnie wykąpać.
- Oj, bardzo solidnie. - Mówię.
Ruszamy w drogę powrotną. Niebieskookie, śmierdzące cuda jadą z nami. Jadą po lepsze życie...

Ostatnio edytowano Pon lut 24, 2020 16:30 przez
Bastet, łącznie edytowano 1 raz

Tosia, Basti, Rudi
Do zobaczenia Matrisiu. ♥ ♥ ♥ Kocham Cię.