Wczoraj był straszniście denerwujący wieczór. Peselek, zakała cholerna, dał całą niedzielę popalić. Okrutnie dokuczał Rudolfowi. Bardzo. Wie sukinkot, że nie wolno ale to jest silniejsze od niego.Taka zabawa w pitoloną myszkę. Dorwij, wlej ile wlezie, daj nogę i wróć. Drażnienie się. Jak nastał zmierzch to jakby diabeł wstąpił w kota. Mnie puściły nerwy. Naczelny pierdoła Rudolfem zwany, miast w głupi pysk wlać, darł ryja niemożebnie. A temu w to graj. Przysięgam, widziałam radochę na jego facjacie. Jak go popędziłam to uciekając przy regale, wracał cichcem pod łóżkiem . Ujawniał sie z drugiej strony i lał...lał...Wygoniłam wreszcie dziada do pokoiku. Mord w oczach miałam wielki i widoczny bo ulokował się Pesisko na parapecie i ...paznokcie zaczął myć. Tylko w ten głupi łeb dać. O matko jak mnie ręka swędziała. Nie pamietam już kiedy tak mi nerwy kot zszargał. Jak rozwieszałam pranie to mu takich rzeczy nagadałam, że jeszcze mi wstyd.

Z groźbą wyciepania na kotłownię jak tylko ciepełko nastanie łącznie. Niech sobie leje tam wszystko co się rusza. Dołki kopie. O miski zabiega. Donosić będę. Niech szuka schronienia. Jak mu źle tutaj to ja mu byt polepszę. Słuchał. Mam wrażenie ,że rozumiał. Tylko czemu dziad jeden nie rozumie, że bójek się w domu nie uskutecznia. Jakoś żyje z resztą sdada a z Rudzika zrobił sobie worek treningowy. Po skończonym wywodzie opuściłam pokój wściekle zatrzaskując drzwi. Stadko wiedziało, że oprawca zamknięty i odżyło. Rudolf rozwalony na środku pokoju. Bianka także swobodnie rozciągnięta. Tomiś zlazł z drapaka. Mila poszłą na wyrko rezygnując z wysokości. Wszystko na mój widok wzrokiem uciekało i uszy kuliło. Profilaktycznie, by im się też wiącha nie dostała. Delikwent uwięziony nie wytrzymał długo i zaczął się dobijać. Walcząc o wyjście z więźnia. Ja walczyłąmz checia utulenia "pokrzywdzonego". Bo mnie już wyrzuty zżerać zaczęły. Gdy tylko uspokoił się poszłam, już z daleka tłumacząc, że nie może być draniem spod ciemnej gwiazdy. Ma światło, ma kuwetkę, drapaczki ...jak nerwy uspokoi to pogadamy. On nerwy uspokoił. Drzemutał na posłanku i ledwo jedno oko uchylił. Wszystko co leżało zostało ściepane na dywanik. Moja torba też. Tak walczył o wyjście. Z ciężkim oddechem schyliłam plecy umordowane by podnieść pranie uschnięte, rozwleczone po podłodze. I moją torebkę też podnosić zaczęłam. Piękną, kolorową, ciuchową. W samolociki. To, że jest w dziecinne samolociki zauważyłam ze spóźnieniem blondyńskim. Jak już ją kilka tygodni nosiłam. I to torbiszcze mnie o zawrót nosa przyprawiło. A oczy modre w zdziwko wprowadziło. Bo do denka i paseczka ozdobnego był przyklejony... kupal. Zamarłam. Ale ... no właśnie. Ale co się stało? Podniesione z ziemi ciuchy ujawniły pod nimi ukrytą górkę odchodów. Klnąc na swe metody wychowawcze i słabe nerwy zajęłam się uprzątaniem wszystkiego. Myciem torby. Wstawianiem prania. Zainteresowany otworzył oba oczka i przyglądał się mym działaniom. Znuuudzony na maksa. On się nie dobijał by wyjść i czynić zło. On się dobijał do kuwetki. Bo mu chyba żwirek w obecnej nie pasił. Wyraził swe poglądy zdecydowanie i konkretnie. Uzywając śmierdzących argumentów. Tyle było z mojej lekcji wychowawczej. Trzeba było umordować go już i teraz a nie odwlekać czyny złe w czasie. Zabiję go i tyle! Bo moje metody wychowawcze są mocno goowniane. Mord to jest to!