Stojąc w kuchni i krojąc nery dzikunkom na poranny posiłek dotarło do mnie ,że cos wali...wali...wali... A to deszcz po oknie rabał tak wielki ,że już od patrzenia niedobrze mi było. Jak w horrorze. Ciemnica i głuche pukanie.

I ja zwiewna, powabna, uciśniona
blondinka. Już mi się włos na głowie podnosił z radości ,że zmoknę, utopię się prawie a na pewno uszargam jak
leleń. . Przyznam się bez bicia, że w takie dni mam chęć odpuścić katering. Szukając wymówki w aurze co nie sprzyja posiłkom pod chmurką. Ale koty zawsze są. Bez względu na to jak niebo reaguje, one siedzą i czekają. Czasem pluję sobie symbolicznie w twarz, że taki interes życia sobie zgotowałam. Rankiem wolnym tyłek podnosze, dziergam nożem kawałeczki mięcha i idę na deszcz, mróz, prawie poniewierkę.

A mogłabym pospać sobie spokojnie. Ale jak przestać? No jak?
Rozmyślam i patrzę na sznureczek kocich ciałek siedzących w małej kuchni. Ruolf drze ryja na parapecie siedząc. Od dawna wiadomo ,że on i tylko on jest głodny najbardziej. Vipuś kręci sie po blacie niespokojnie. Bianka, udając że Fartek jest przezroczysty, też zagląda. Mila ociera się o nogi. A wypuszczony z klatki Enterek stoi i bezgłośnie miauczy. Jedna puszka, druga, trzecia...Conva dla Entusia i Angelka. Oczy biegające od miski do miski. Ta to zawsze nachodzi się podczas posiłku. Jak nie ukradnie od kogoś to nie zje. Fartek patrzący na Entusia z wyrzutem ,wreszcie mu łapą przyłożył. Nie w tą miskę dzioba wsadził gówniarz.
dzień jak co dzień. Kuwety, leki, tusz do rzęs, żel, kolczyki...
Wyszłam. W lesie mokro i ciemno. Wszystko zjedzone. jakis dupek suchy chleb wywalił.
Kotłownia. Czekają za płotem, pod daszkiem.
Market. Jest szyla

Płącze by się pospieszyć.
SK- koty są. Czekają juz po drodze.Mokną. I pies też jest. Pilnuję by nie wyjadł kotom . Ale dałam mu wszystko co miałam. I co znalazłam na miejscu karmienia-jakaś psia pucha była bo strasznie duże kawały. Głodny jest. Zabrał pełnąmiskę w zęby i poszedł w krzaki. Zjeść spokojnie i bez ulewy wpadającej mu w danie. Znam go. Był już. Nie duży kundelek. Noszę dla niego puchę.
Pozbierałam mokre torby, parasolkę co odłożyłam na bok bo zawadzała, przejechałam po włosach lepiących się od liści, strzepałam spodnie z błota...i chlupiąc paputkami poszłam do pracy. Wcześniej troszkę specjlanie. Bym mogła do ludzi się doprowadzić.