» Sob gru 31, 2016 1:32
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show.
Mam zamęt w głowie. Myśli zupełnie chaotyczne i nieuczesane mi się tam kłębią. Takie poświąteczne i przed noworoczne rozedrganie. Jakbym nie potrafiła wyhamować i odzyskać równowagi po tym całym szale przygotowań. Potem napięcie związane z wizytą teściowej. Stan czujnej ostrożności, w obawie o domniemanie nieuświadomionej winy. Florcia wyczuwa mój niepokój i miauczy. Po prostu mnie tropi i wygłasza cenne opinie i rady, których z powodu barier komunikacyjnych pojąć nie mogę. Ale już samo zaabsorbowanie Florciowym miauczeniem mnie uspokaja, bo staram się zgadnąć o co konkretnie jej chodzi. Uwaga przyklejona do kochającego kota przestaje drgać. Może kotka jest niedojedzona? Wyciągam widelec, talerzyk deserowy i idziemy do kociej komody.
- Co byś zjadła, dziecko? Animonda z pomidorami, czy z marchewką? A może na kurczaczka masz ochotę?
- Miau! - mówi Florcia.
- Co miau? Przecież kurczaczka "nie miau" dziś mój kocinek. - nakładam mięsko na talerz i dokładnie rozgniatam widelcem większe kawałki żeby w ząbki nie kłuły.
- Miau! - ona dalej swoje. Siedzi nad jedzeniem i na mnie patrzy. Niebiesko patrzy. Intensywnie zagląda mi w prosto w duszę. Siadam obok niej, na podłodze. Biorę trochę kocich pyszności na dłoń i podstawiam pod różowy nosek. Jedzenie staje się zjadliwe. Szorstki jęzorek bierze się do pracy i powoli moja dłoń pustoszeje. Florcia gryzie, przekrzywiając główkę na boki, mlaszcze, ciamka i zerka na mnie od czasu do czasu. Dokładka. Je coraz wolniej. W końcu więcej nie może, bo pęknie. Florcia nie należy do kotów, które można namówić do tego żeby zjadły wszystko i nie zostawiały resztek. Nie pozwala się napaść, tak jak Gustawek i Orbinio.
- Miau! - tym razem tonacja jej głosu jest wyższa.
- Już ci daję witaminki. - Sięgam po Complivit, który Florcia uważa za kocie słodycze. Wyciskam z opakowania jedną dawkę i obserwuję zachwyt, z jakim moja słodka nadzieja hodowlana chłepcze brązową maź. Na kociej buzi błyszczy ekstaza. Na wibrysach też.
- Miau!
- Teraz więcej nie dostaniesz, bo ci zaszkodzi. Później ci jeszcze troszkę dam.
- Miau! - z niecierpliwości wspięła się na tylne nóżki, wyciągnęła się wzdłuż mojej nogi na całą długość kota, objęła łapeczkami kolano i widzę, że posuwa się do ostateczności. Błaga.
- Co miau? Co miau? Chcesz dostać biegunki? Daj lepiej plecki, to ci pogłaszczę. - kiedyś wymiękłam i uległam witaminowej perswazji, czego potem obie gorzko pożałowałyśmy. Drugi raz tego błędu nie popełnię.
Florunia wyczuwa moją determinację. Już wie, że nic nie wskóra, bo odebrała fale ze wspomnieniem kuwetkowej katastrofy, które właśnie wyemitował mój mózg. Chlap i leży, jakby jej łapcie zemdlały. Plecki są gotowe.
- Miau!
Teraz ja robię "chlap" z powrotem na podłogę i głaszczę. Plecki, nasada ogonka, główka, szyjka, pod paszkami, brzuszek, pachwinki, udziki. Florcia zmienia pozycję według naszego stałego rytuału. Z zadowoleniem zauważam, że zapasowa poduszeczka tłuszczyku na białym brzuszku, wypełnia mi pięknie dłoń. Florcia mruczy i przygląda mi się spod zmrużonych powiek. Jak się tak mruży, to bardzo intensywnie odczuwam jej miłość. Nie niebieską, bo kolor jest schowany pod powiekami. Miłość Florci nie ma koloru, ale jest ciepła, puszyście miękka, otulająca, bezpieczna, oddana i bardzo bliska. Taka swoja, jakby się wróciło do domu i odzyskało spokój. I ma słodki smak czegoś, co się kojarzy z beztroską i z przekonaniem, że póki mamy siebie, wszystko będzie dobrze. Mruczenie najpierw jest bardzo ciche, niesłyszalne dla moich uszu. Wyczuwam tylko wibrację pod jej skórą. Potem staje się coraz głośniejsze, drżące, by w końcu przemienić się w gardłowe gruchanie.
W końcu Florcia wstaje i idzie spać na drapak. Lubi przytulić się do Gustawka, albo Orbisia. A ja zajmuję się swoimi sprawami. Niezbyt długo, bo za chwilkę słyszę:
- Miau!
We wtorek rodzice Marysi i ona sama pojechali do Hiszpanii. Chodzimy z Zosią karmić ich koty: Lolę, Lunę i Zezuja. Lolcia to jest pieszczoch pierwszej wody. Jest długowłosa. Wymaga wyczesania szylkretkowego futerka i wyczyszczenia oczek. Zezuj też podstawia swój syjamski grzbiecik do głaskania. Niepokoi mnie tylko, że Luna się boi i zwiewa pod łóżko w sypialni Marysi rodziców. Luna nie ma gałek ocznych, więc nie widzi. Straciła wzrok z powodu herpesa, jak była malutka. Mama Marysi znalazła ją zbyt późno i leczenie nie zdołało uratować oczu. Ale, jak poprzednio karmiłam Marysiowe koty, to Lunka przychodziła pierwsza na głaskanie... A teraz zwiewa. Przecież Zosię dobrze zna. Może tęskni za swoimi ludźmi i jest w stresie. Na szczęście jutro przylatują.
Moje koty nie są zachwycone naszymi wizytami u kotów Marysi. Po powrocie po równo zbieramy z Zosią mało dyplomatyczne opieprzanki.
Florcia krąży wokół mnie i miauczy. Nie może się rozłożyć na biurku, bo TŻ postawił tu drukarkę i zrobiło się mało miejsca. Zresztą drukarka sama z siebie jest straszna. Niemiłosiernie rzęzi.
A teściowa? Zatrzymała się na Ursusie, u swojej wieloletniej przyjaciółki, chrzestnej TŻa. TŻ, który na co dzień dużo pracuje i nie ma czasu dla dzieci, codziennie spędzał całe dnie poza domem na spotkaniach z matką. Nie mam o to do niego pretensji, w końcu to dla niego najważniejsza, najbliższa osoba. Niepokoi mnie tylko fakt, że on bezkrytycznie przejmuje wszelkie jej opinie, oceny, poglądy i emocje zupełnie nie rozważając ani ich podstaw, ani słuszności. Identyfikuje się z matką. A wiem z własnego doświadczenia, że teściowa szczuje Tża na osoby, które nie zyskały jej uznania lub też je utraciły. O dziwo, od śmierci teścia, zaczęła się do mnie odzywać, mimo, że nadal, zapewne, nie jestem odpowiednią żoną dla jej synka i jedyną przyczyną naszych małżeńskich problemów. A jest doskonale poinformowana, bo TŻ ma w zwyczaju regularne zdawanie mamusi dokładnych relacji. Może samotność zmieniła jej stosunek do mnie... Albo dała mi spokój, bo przerzuciła swoją niepodzielną uwagę na synów teścia z pierwszego małżeństwa, którzy podważyli prawdziwość testamentu ojca i będą się sądzić z teściową o spadek po zmarłym... Uważają bowiem, że moja teściowa chce ich puścić gołych, jeno w skarpetkach i samodzielnie ów testament napisała. Nie mam zielonego pojęcia, jak było, ale prawda jest taka, że to mnie zupełnie nie dotyczy i nie zamierzam wkładać paluszków w nie swoje drzwi, co by mi ich nie przycięto. W głębi duszy uważam, że ta moja teściowa sama sobie napytała biedy, już dużo wcześniej, gładko wchodząc w rolę drugiej mamusi Kopciuszka. A teraz zbiera żniwo tego, co zasiała. Bo dobro zawsze do nas wraca, ale zło również.
A dzisiaj TŻowa mamusia postanowiła jednak nawiedzić nasz dom, nieświadomie wprawiając mnie rano w paniczny popłoch. Bom, ofiara losu, zaspała i ledwie zdążyłam ciut świt ogarnąć chałupkę na przyjęcie gościa. Obudził mnie dopiero dźwięk telefonu TŻa, bo mamusia wysłała smsa, że właśnie nadciąga i jest już blisko. Wyskoczyłam z piernatków, jakby mi ktoś jeża kolczastego podłożył pod siedzenie. Albo pudełko pinesek. Otwarte. Wystraszyłam śpiące koty, pobudziłam dzieci, a pierwszą rzeczą, którą dziś ujrzała na oczy moja córka Zofia, był odkurzacz. Sprawny. W amerykańskich filmach ze strzelankami, jak już ci dobrzy dopadną tego złego i go aresztują, padają słowa: "cokolwiek powiesz, może być użyte przeciwko tobie". I tak się właśnie czułam. O dziwo, TŻ stwierdził, teściowa nie wyraziła żadnych krytycznych uwag, co do mojego zachowania. To byłby pierwszy raz od kilku lat. Bo kiedyś naprawdę bardzo ją lubiłam. Pomagała mi, jak chłopcy byli mali. Przyjeżdżała, jak była taka potrzeba, żeby zająć się dziećmi. I nawet czułam się akceptowana i ważna. Bo byłam naiwna i ślepa. A teraz jestem wobec niej nieufna. I nie mam pojęcia, jak pozbyć się uprzedzeń. Kiedyś będę się za to smażyć, daj Boże nie w piekle, tylko w czyśćcu. Ale nic na to nie mogę poradzić. I to nawet nie jest kwestia przebaczenia, tylko jakiegoś żalu i strachu. Sparzyłam się i to we mnie siedzi i już. Ale życzę jej jak najlepiej, niech będzie zdrowa i szczęśliwa i kochana.