» Pon gru 26, 2016 0:27
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show.
Boże Narodzenie. Błogi spokój, bez pośpiechu. Odpoczynek od codzienności. Nic nie muszę, ani sprzątać, ani gotować, ani kogokolwiek, gdziekolwiek wieźć. Dzieci cieszą się prezentami. Julcio kombinuje, jak zamontować nowy dysk twardy w taki sposób, żeby działał kompatybilnie razem ze starym. Pawełek zainstalował na nowym tablecie grę, o którą prosił świętego Mikołaja. Przeczytał też od deski, do deski, całą nową książkę. Zosia dostała wieżę i nową płytę zespołu "Śląsk". Cały repertuar "Mazowsza" zna już na pamięć. Koty jadły, bawiły się i spały. Brzuszki mają pękate, jak piłeczki. Razem z rodzicami Marysi pojechaliśmy na Stare Miasto. Spacerowaliśmy i oglądaliśmy szopki w kościołach. Na świątecznym jarmarku kupiłam ciepłe, wełniane skarpetki w czerwone gile i woskowe świece. Niby na dworze było cztery stopnie, ale zmarzłam, jak nieboskie stworzenie. Mikołaj przyniósł mi parowar. Mogłam poprosić o koc elektryczny, bo okropny ze mnie zmarzlak. Cóż, dobrze, że nie przyniósł elektrycznego krzesła, które co prawda rozgrzewa, ale robi to zanadto zdecydowanie, jak na moje potrzeby... Dzieci już śpią. Jest mi dobrze i cicho. A dworze z granatowo - sinej nieskończoności nieba znowu cieknie lodowaty deszcz. Myślę o pewnej żydowskiej nastolatce, która ponad dwa tysiące lat temu, w warunkach urągających higienie i zdrowemu rozsądkowi, w bezdomnej nędzy, urodziła dziecko. Według dzisiejszych standardów była jeszcze dziewczynką, ale wówczas uważano ją za kobietę nadającą się do małżeństwa. Akurat wtedy, gdy była bliska rozwiązania, panujący wówczas rzymski cesarz wydał edykt, nakazujący spis poddanych w miejscu, z którego wywodziły się ich rody. A ona była poślubiona Józefowi z rodu Dawida i musiała udać się z mężem do Betlejem. Z Nazaretu to sto pięćdziesiąt kilometrów trudnej, piaszczystej drogi, wówczas bez asfaltu, ani nawet kamiennego bruku. Można było pokonać ją pieszo, na osiołku, albo na wielbłądzie, w zależności od tego, kto jaki pojazd posiadał. Tak, czy inaczej taka podróż musiała zająć kilka dni. Dla mnie końcówki moich ciąży były najbardziej trudne: puchły mi nogi, bolał kręgosłup, trudniej się oddychało i jadło, bo ciężarna macica unosiła przeponę, a malec wpychał szanowne stópki w wątrobę, bo mu ciasno było. A ta nastolatka w takim stanie, w skwarze i kurzu, musiała brnąć przez kilka dni sto pięćdziesiąt kilometrów... A jak już w końcu doszli, to nadszedł dla niej czas rozwiązania, ale nie było dla nich miejsca w gospodzie. W tamtej kulturze kobieta, która krwawiła, była uznawana za rytualnie nieczystą. Nieczyste stawało się również wszystko, czego dotknęła. Dostąpienie oczyszczenia wymagało specjalnych ofiar i rytuałów. Pewnie w Betlejem był tłok, ale nawet, gdyby go nie było, to żaden interesowny manager świadomie nie naraziłby swego hotelu na podobne skażenie. Bo inni goście, co bardziej świętobliwi zwłaszcza, mieliby obiekcje żeby się tam zatrzymać i gospoda poniosłaby straty finansowe. A dziecko, zwyczajem wszystkich przychodzących na ten świat, nie mogło poczekać, aż matka znajdzie schronienie. Ciało dziewczyny zapewne przeszywał dotkliwy ból, a ona nie miała nawet gdzie się położyć... Bo skurcze porodowe po prostu strasznie bolą. Każda kobieta, niezależnie od czasów, w których przyszło jej żyć, cierpi w czasie porodu. Takie przekleństwo Ewy: "w bólu będziesz rodziła"... U innych ssaków porody przebiegają szybciej i lżej, bo ich potomstwo ma główki o opływowym kształcie. A główka ludzkiego noworodka ma kształt i wielkość sporego jabłka i przechodząc przez wąski kanał rodny rozciąga tkanki, często aż do ich przerwania. I pierwszy poród jest dla matki zazwyczaj najtrudniejszy. A ta dziewczynka rodziła swoje pierwsze dziecko. I jak się później okazało - jedyne. W górzystej okolicy Betlejem można znaleźć wiele skalnych grot, które w tamtych czasach służyły pasterzom i ich trzodom za schronienie. Zapewne śniegu tam na oczy nie widziano, ale noce mogły być chłodne. Józef i jego młodziutka żona skryli się w jednej z takich właśnie grot. Nie było sterylnej sali porodowej, położnej, która powiedziałaby jej co robić, ani lekarza, który pomógłby przyjść dziecku na świat w razie zagrożenia. Nie było przy niej nawet żadnej bliskiej kobiety, która by ją wspierała: ani matki, ani siostry, ciotki, czy życzliwej sąsiadki. Musiała sobie poradzić zupełnie sama. A wcale nie rzadko kobiety umierały przy porodzie. Ale ona sobie jakoś poradziła. Widocznie pomogła jej siła młodości. Na świat przyszedł maleńki chłopczyk, zapewne taki samo śliczny, rozczulający i maleńki, jak wszystkie noworodki. Jej skarb, jaj malutki synek, jej kruszynka. Razem z dzieckiem zawsze rodzi się strach o to dziecko. I odpowiedzialność za nie. A ona nie miała ubranek, ani pieluszek. Zdjęła z głowy chustę, którą, jak każda prawowierna Żydówka zakrywała głowę, spowiła w nią dziecko, pewnie nakarmiła i śpiące, odłożyła do żłobu, z którego zazwyczaj zwierzęta jadły trawę, albo siano. Grota zapewniała intymność i spokój. I gdy było już po wszystkim, dziecko zasnęło, a wyczerpana i obolała po porodzie dziewczyna, chciała odpocząć, do groty weszli pasterze. Nie, z pewnością nie wyglądali na doktorów filozofii. Co gorsza, żyli zazwyczaj bardzo ubogo na obrzeżach społeczności, pasąc nieswoje stada i od czasu do czasu uzupełniając braki w zaopatrzeniu we wszelkie dobra, zbójnickim rzemiosłem. Pewnie nie byli bardzo mili w obejściu, więc korzystano z ich usług, ale ich bezpośrednia obecność mogła przejmować ludzi praworządnych strachem. Czy ona przestraszyła się, jak pasterze weszli go groty? Cóż, była na ich terytorium, świeżo po porodzie... Uciekać raczej nie mogła, bronić tym bardziej nie, zapłacić za najście pewnie nie miała z czego. Musiała być przerażona. Może nawet płakała. A oni, ci pasterze, zaskoczyli ją. Wcale nie mieli złych intencji. Nie chcieli zrobić krzywdy ani jej, ani dziecku. Pragnęli tylko zobaczyć nowo narodzonego. Powiedzieli, że anioł kazał im przyjść i powitać jej syna na tym świecie. I przynieśli jedzenie. Widać, niezależnie od czasów, czasem ratują nas ci, po których nie spodziewamy się niczego dobrego, wcale ich tak naprawdę nie znając. A potem, niedługo, ze wschodu przybyli trzej mędrcy ze świtą i przywieźli złoto, kadzidło i mirrę. I te skarby podarowali dziecięciu. A gdy chłopczyk miał osiem dni, nadszedł dzień oczyszczenia. Dziewczyna i jej mąż zanieśli noworodka do świątyni w Jerozolimie. Spotkali tam starca, który zachwycił się maleństwem, a dziewczynie powiedział, że z jego powodu jej serce przebije miecz. Wyprorokował cierpienie. I istotnie, dziecko wyrosło na silnego mężczyznę, ale żyło tylko trzydzieści trzy lata. Zginęło straszną śmiercią, poprzedzoną torturami. Udusiło się na krzyżu. A jego matka na to patrzyła. Od tamtych wydarzeń minęły dziesiątki wieków, a ludzie nadal świętują w dzień narodzin małego Jezusa. Świętują niemal wszyscy, nawet ci, którzy nie wierzą w tajemnicę wcielenia i nawet w istnienie Boga nie wierzą. Dla nas, chrześcijan, to najbardziej radosne święto w roku, bo oto na świat przyszedł obiecany wcześniej Zbawiciel, Mesjasz Pan. Zaiste, osobliwy to dwór dla Boskiego Syna, którego pałacem była stajnia, którego świtę stanowili pasterze, cieśla i uboga matka, łożem był żłób, a ubranie - cóż, urodził się w nędzy i nie miał ubrania... Przyjął człowieczeństwo razem z wynikającymi z niego tarapatami. Bo życie zawsze niesie ze sobą nie tylko radość, ale i smutki i kłopoty. I uczy sklejania szczęścia z drobiazgów.