Musiałam wychynąć nos z bezpiecznej mojej norki i iść na dyżur świąteczny. Po kilku dniach błogiego spania do szóstej trzydzieści, wstanie o piątej sprawia dotkliwy ból, który koi jedynie świadomość faktu, że za dyżury dobrze płacą. Pacjentów zjawiło się mnóstwo, zwłaszcza na dzieci przyszedł pomór przeziębieniowy. Ale nie było źle, bo ani razu nie musieliśmy wzywać erki na pomoc. Przyszedł też pewien charyzmatyczny pan, o powierzchowności pierwotnego trapera, który w mocno wulgarny sposób wyraził wobec mnie swój głęboki żal. Pragnął bowiem trafić do medycyny pracy, a do wyboru miał tylko internistę i pediatrę, mimo, że się wcześniej podobno zapisał do nieczynnej w soboty poradni i specjalnie przyjechał na okoliczność bezwarunkowego podstemplowania swojej książeczki sanepidowskiej. Bo jak w sam raz ważność mu się skończyła. Wyraziłam ubolewanie, ale nie ściągnęłam z domów za fraki potrzebnych panu doktorów. I nawet się nie zdenerwowałam, bo zupełnie nie warto było. Męczy mnie za to lekko to nieszczęsne odchudzanie. Staram się jeść jak najmniej ilościowo i kalorycznie. Ale dzisiaj to już przesadziłam z tym entuzjazmem i siedziałam do czternastej głodna, jak wściekły wilk. Jak stado wilków w mroźną syberyjską zimę. To też, jak tylko przyjechałam na szóstym biegu do domku, od razu sobie ulżyłam. Świeża kromka chleba z masłem i z marmoladą, to jest coś, co uwielbiam. Dzięki takim upodobaniom kulinarnym bez zbędnych cierpień i ceregieli przetrwałam kiedyś komunistyczne dzieciństwo. Objadłam się tą kanapką tak, że do jutra powinno wystarczyć. Muszę bowiem spożytkować zapasy, a noszę wszak przy sobie zaopatrzoną spiżarnię. Mogłabym chętnie podzielić się z Florcią, choć przyznam, że powoli zaczynają zadowalać mnie jej krągłości. I futerko ma już doskonałe, gęste i mięciutkie. Tylko Florciowy ogon jeszcze nie doszedł do siebie, ale futro na ogonie odrasta długo, co najmniej pół roku. Nic nie szkodzi: mamy czas. Bardzo tęsknię za kociątkami w domu. Ot, uzależniłam się. Muszę się jednak uzbroić w cierpliwość. Organizm Florci wie, kiedy będzie gotowy żeby wydać na świat kolejne dzieci. Zauważyłam niedawno, że Orbiś próbuje ową gotowość sprawdzać, jakby już zapomniał, jak brał lanie w skórkę, kiedy Florcia broniła przed nim kociątek. Orbiś ma niezwykłą osobowość: nie pamięta złego. Ilekroć pójdę tam, gdzie król piechotą chodzi i rozsiądę się wygodnie, Orbiś siada pod drzwiami i usilnie drapie. Miauczy przy tym, jak skadzony, sygnalizując wszem i wobec stan niezaspokojenia nagłej potrzeby kontaktu z pańcią. Wyciągam się więc strategicznie i lekko uchylam drzwi żeby wrzeszczącego kotka wpuścić do środka. Orbionio wchodzi, siada i się gapi, ale puchaty ogon zostawia w przedpokoju, uniemożliwiając mi zamknięcie przybytku w pełnym ludzi domu. Wciągam całego kotka. Orbis patrzy ciekawie, jakby pytał:
- A co ty tu pańciu robisz beze mnie?
- Cóż, Orbisiu,wiele możliwości nie ma. Wskakuj na umywalkę, to odkręcę ci wodę.
Takiej prośby kotkowi dwa razy powtarzać nie trzeba. Hyc! I siedzi, chłepcząc wodę różowym jęzorkiem. Nie przeraża go wtedy nawet fakt, że mu podwozie nieco podmaka i muszę go potem wycierać ręcznikiem. Może to właśnie dzięki takim rytuałom Orbinio ignoruje nowe poidełko...
http://www.zooplus.pl/shop/koty/automat ... anna/32383Pomimo skręcającego kiszki głodu, wracając z pracy, byłam zmuszona zrobić zakupy, co by w domu nakarmić potomstwo. Na Białołęce, dzielnicy, w której mieszkam, ciągle się buduje mnóstwo domów i osiedli. Zarówno prywatne firmy remontowe, jak i poważni deweloperzy starają się zatrudniać tanią siłę roboczą, którą w przeważającej, a w każdym razie znacznej części stanowią Ukraińcy. Są to przeważnie młodzi mężczyźni, którzy harują u nas za grosze, wykuwając sobie lepszy los, albo próbując uciec przed wojną z Rosją. Widziałam dzisiaj w sklepie, jak dwaj, mówiący po ukraińsku chłopcy, w poplamionych farbą kombinezonach, zostali paskudnie potraktowani. Kupowali jakieś podstawowe artykuły żywnościowe i chwilę dłużej naradzali się przy kasie co wziąć, a z czego zrezygnować żeby im starczyło pieniędzy. Stojący za nimi mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, głośno wyraził oburzenie na morderców, ruską dzicz, która powinna pójść "won" do siebie i nie marnować jego czasu... Pewnie pan oglądał "Wołyń" Smarzewskiego, albo słyszał relację. W ten sposób buduje się wrogość. Mój obraz Ukraińca ukształtowała literatura, na której mnie wychowano. Wraży Bohun, Kozacy palący wsie i miasta i mordujący ludność, Ukraińcy w getcie i w Powstaniu Warszawskim, którzy byli znacznie gorsi i okrutniejsi, niż żołnierze niemieccy... Jest taka bardzo znana pieśń ukraińska o Wołdze. Mówi o atamanie, który ożenił się z piękną, perską księżniczką i po ślubie płynął sobie z kamratami kolorową łodzią po pięknej, rosyjskiej rzecze Wołdze.
https://www.youtube.com/watch?v=ZREISDkE2ns I ci koledzy z niego kpili, że trafił pod pantofel, ożenił się kiepsko i teraz, to już nie będzie takim mężnym wodzem. Wtedy on "wziął dziewczynę czarnobrewą, silną dłonią rzucił ją, chłodne fale ją połknęły, pochłonęła wody toń". Utopił młodą żonę żeby położyć kres niesnaskom między wolnymi Kozakami, za który to czyn piękna skądinąd pieśń sławi jego cześć po dziś dzień. Taki mam obraz Ukraińca, jako człowieka impulsywnego, porywczego, nieobliczalnego i okrutnego prostaka. Nie znałam zbyt wielu Ukraińców, a z tych, których poznałam, ani jeden nie odpowiadał powyższemu opisowi. Kiedyś, jeszcze na studiach, poszłam na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Szedł z nami Wiktor, kleryk z Ukrainy. Doskonale grał na gitarze i śpiewał takie dumki, że trampki nam spadały z zachwytu. Dumki były owszem, dzikawe, ale Wiktor był bardzo poczciwym człowiekiem. Ukrainki, które opiekują się moimi pacjentami, to normalne kobiety. Zazwyczaj pracują u nas żeby utrzymać swoje rodziny na Ukrainie. Bo mąż umarł, bo trzeba zapłacić za operacje oczu, bez której syn oślepnie, bo nie ma pracy, a nawet, jak jest, to nie płacą pensji, bo wojna i tam nie da się żyć, bo bieda i brakuje na jedzenie... Czy one są winne rzezi Polaków na Wołyniu? No, nie są. A ci chłopcy ze sklepu, z mojej perspektywy prawie dzieci jeszcze, cóż temu zawinili? Też nic. Że Ukraińcy uważają Banderę za swojego bohatera narodowego i nie chcą przeprosić Polaków za wymordowanie stu tysięcy naszych rodaków? Tak, przepraszanie jest trudne, bo nikt nie chce się przyznać do winy. A nasi i ichni historycy odbijają kwestię winy, jak piłeczkę pingpongową.
Jak ten krzepki pan w sklepie wydzielał z siebie porcję jadu przypomniały mi się moje własne doświadczenia w roli oprawcy.
Studiowałam na Akademii Medycznej w Lublinie. To było w czasie, kiedy mój brat przejął gospodarstwo po dziadku i starał się postawić je na nogi, unowocześnić. Kupił traktor i ciężko pracował na nowe maszyny żeby rodzinie było trochę lżej. Ojciec płacił groszowe alimenty i nie interesował się moim istnieniem, a mamę nie stać było na utrzymanie mnie na studiach. Musiałam więc na tyle dobrze się uczyć żeby dostawać najwyższe stypendium naukowe, które starczyłoby mi na jedzenie, książki, ubrania i opłatę za akademik. To było warunkiem zdobycia wykształcenia, wyrwania się ze wsi, a później znalezienia dobrej pracy i zbudowania sobie życia w mieście. Bo wiadomym było, że nasze rodzinne gospodarstwo przejmie mężczyzna - dziedzic, czyli mój brat. No więc uczyłam się świetnie, na samych piątkach. To zresztą było na mojej uczelni powszechne: wstydem było czegoś nie wiedzieć, albo dostać trójkę z egzaminu. Czwórka tez był marnym stopniem. Ten, kto nie dawał rady, albo miał ciekawsze sposoby spędzania czasu, po prostu odpadał. Jak przechodziło się obok akademików KUL-u, albo UMCS-u, to uwagę zwracał wszędzie obecny gwar studenckiego życia. Przy naszych akademikach na Chodźkowie zawsze było cicho. Nikt nie balował, bo wszyscy się uczyli. Cały czas, na okrągło. A że miałam świetną pamięć i byłam pracowita, a nauki medyczne mnie ciekawiły, to nie miałam problemów z nauką. Chodziłam na wszystkie zajęcia, nie opuszczałam też wykładów. Mikrobiologię, fizjologię, patomorfologię, biochemię, patologię, epidemiologię i nie pamiętam, co tam jeszcze, mieliśmy w ogromnym gmachu Colegium Maius przy ulicy Lubartowskiej. Zakładało się białe fartuchy, drewniaki na stopy i chodziło na zajęcia w licznych pracowniach. Godzinami trzeba było przygotowywać preparaty, a potem wypatrywać pod mikroskopem życia, którego nie widać gołym okiem i robić w zeszytach "picassa" dla pamięci. Robiliśmy posiewy i... męczyliśmy żaby i szczury. Pominę makabryczne szczegóły. Okrutne to i wstyd się przyznać, ale tak właśnie było i nic tego nie zmieni. Była tam też olbrzymia sala wykładowa. Nie zawsze jednak nasze zajęcia mogły się normalnie odbywać, ponieważ od czasu, do czasu do Colegium Maius przyjeżdżali Żydzi. Starsi i młodzież, wysiadali z autokarów i obejmowali laboratoria i sale wykładowe we władanie. Rozpełzali się wszędzie. Kiedyś ktoś z nich zapewne przez nieuwagę, strącił stertę szklanych okrągłych pudełeczek z pożywkami, na które wysieliśmy wcześniej różne rodzaje bakterii, co by potem móc podziwiać, jakie to one kolonie tworzą. Bakterie zapewne ucieszyły się z niespodzianie uzyskanej wolności i wsiąkły w stary, drewniany parkiet, tworząc mikroklimat, który raz powąchawszy, zapamiętywało się na całe życie. To był aromat rozkładu, z nutą woni skrajnie przepoconych skarpetek, na które napaskudził skunks. Na taki bodziec układ nerwowy wegetatywny człowieka reagował początkowo odruchami wymiotnymi, to też haftowaliśmy, jak szkodne koty po ptaszkach. A potem trochę wywietrzało, a trochę wszyscy się przyzwyczaili. A potem wymieniono parkiet i laboratoria zamykano na klucz, chroniąc mikrobiologiczne zasoby przed osobami niewtajemniczonymi. Ale sala wykładowa była dostępna. Poważni, brodaci mężczyźni, w białych koszulach z podwiniętymi rękawami i czarnych kamizelkach, zakładali na czoła pudełeczka z fragmentami Tory, osłaniali głowy pasiastymi chustami i kiwając się rytmicznie mruczęli półgłosem swoje modlitwy, nie bacząc na to, że cała grupa studentów w białych kitlach, sterczy, jak kołki w płocie pod drzwiami i się im przygląda. Udawali, że nas tam wcale nie ma. Jakbyśmy byli nikim. Czasem przyjeżdżały wycieczki z młodzieżą, mniej więcej w naszym wieku. Czarnowłosi, czarnoocy, mieli skórę ciemniejszą, niż my. Zdarzało się czasem, że razem sterczeliśmy na korytarzu. Naturalnym zjawiskiem jest, że młodzi ludzie szybko nawiązują ze sobą nić porozumienia, wymieniają się doświadczeniami, wybuchają śmiechem, opowiadając sobie różne historie. Ale oni nigdy nie chcieli z nami rozmawiać. Nie patrzyli na nas, a grzecznie zagadywani - głuchli. Tak samo, jak dorośli, udawali, że nas - Polaków, wcale tam nie ma, a oni są u siebie. Tak, po prawdzie, to byli u siebie, bo nasze Colegium Maius było przed wojną słynną żydowską Jesziwą, czyli uczelnią, która kształciła rabinów. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, dlaczego tamci młodzi, żydowscy chłopcy i dziewczęta, traktowali nas, jak szklaną taflę: widzieli w nas złodziei i morderców, którzy pozbawili życia ich dziadków i ograbili z dorobku całych pokoleń. I nie miał tu znaczenia fakt, że studenci z mojej grupy urodzili się dawno po wojnie, przeważnie w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Liczyło się tylko to, że jesteśmy potomkami tamtych Polaków, którzy ją przeżyli. Obwiniali nas o Holocaust, który wydarzył się na ziemiach polskich, ponieważ byliśmy Polakami. Przypisywali nam antysemityzm, zupełnie nas nie znając, ani nic o nas nie wiedząc. W ich oczach byłam morderczynią, chociaż dzielnie zmagałam się z własnym losem, nie czyniąc nikomu nic złego. Byłam dla nich złem, chociaż prędzej wolałabym zginąć, niż odebrać komuś życie. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nikt nigdy nie próbował mnie mordować... Tamci młodzi Żydzi byli nauczeni stereotypów, ponieważ taką właśnie wizję Polaka przekazało im starsze pokolenie.
Jak próbowaliśmy ratować tamtego umierającego z głodu noworodka, to nie widzieliśmy w nim małego Ukraińca. To się nie liczyło. Widzieliśmy maleńkie dzieciątko, którego życie było pasmem wielkiego cierpienia. Golusieńki, wyglądał zupełnie, jak Polak. Nie do odróżnienia. Bo prawda jest taka, że zanim będzie Żydem, Polakiem, Ukraińcem, czy Sudańczykiem, powinno się pamiętać o tym, żeby być przede wszystkim człowiekiem...