» Nie gru 04, 2016 19:17
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show.
Wróciłam z kościoła zmarznięta na gnat. O piętnastej była msza dla dzieci przygotowujących się do komunii, a po niej krótkie spotkanie z proboszczem naszym Justynem. Przy okazji kupiłam opłatki na Wigilię. Dzieci poszły do salonu grać w planszówki. Zrobiłam sobie pyszne, gorące mleko z kawą, bo o tej porze w ramach odchudzania już nie jem, nakarmiłam koty i siadłam przy stole nad nieprzeczytaną jeszcze gazetą. Wśród mlaskania, mój umysł zanurzył się w artykule o oparach feromonów. Właściwie nie napisali niczego, czego bym nie wiedziała, ale usystematyzowane wiadomości dobrze mi się czytało. Na krzesło stojące po drugiej stronie stołu wskoczył Gustawek. Uszy, jak szare trójkąty, okrągła głowa z maską na twarzy, szare lusterko zgrabnego noska i okrągłe, niebieskie oczy. Coś pięknego. Jest naprawdę duży i od razu widoczny. Kątem oka spostrzegłam, że stanął na dwóch nogach, a przednie łapki oparł ciężko na stole. Był naprawdę ciekaw czym się zajmuję. Niejako podświadomie rejestrowałam jego obecność, bo cały wir mojej uwagi pochłaniał gazetę.
- Maurycy, złaź ze stołu. Ja też na niego nie wchodzę. - mruknęłam. I wtedy siebie usłyszałam. Przejęzyczenie zabolało ogniami gdzieś za mostkiem. Zapiekło pod powiekami. Bo przecież naszego Maurycego nie ma z nami. To już dwa i pół roku, jak umarł. I już nigdy tutaj go nie zobaczę. Ani nie przytulę. Gustawek jednak zrozumiał, że to do niego mówię i posłusznie postawił puchate łapcie z powrotem na krześle. Patrzył na mnie. Uświadomiłam sobie, że chociaż moja więź z Maurycym była dla mnie niezwykła, to Gustawka też kocham najbardziej na świecie. I Orbisia i Florcię. Każdego trochę inaczej, w innym... kolorze, ale równocześnie najmocniej, jak tylko potrafię. Że ragdolle już dawno przestały być "zamiast", albo w zastępstwie. Każde z nich jest dla mnie szczęściem tu i teraz, a życie, które razem wiedziemy, jest dla mnie łaską, która właśnie trwa. I, co najgorsze, nie będzie trwać wiecznie. Nie da się odrzucić cierpienia po stracie najlepszego przyjaciela, ale równocześnie nie wolno marnować czasu i trzeba się cieszyć tym, co się ma. Żeby nie przegapić czegoś ważnego. Gazetę poczytam później. Złapałam wszystkie koty i wytuliłam, aż w końcu zaczęły się wyrywać. A ja czuję się wdzięczna, że to właśnie one były mi pisane. Bo dla mnie są to najcudowniejsze koty na całym świecie.
Byłam dziś na kociej wystawie na Stadionie Narodowym. Pojechałam sama. Potrzebowałam wyrwać się z domu, nabrać dystansu, odpocząć. Miałam serdecznie dość obsługiwanie zbijającej bąki rodzinki. Tż cały tydzień pracuje, wieczorami spotyka się z przyjaciółmi, a ja sama wychowuję dzieci. A dziś spożył podane pod nos śniadanko, a potem wziął się za oglądanie telewizji. Na zdrowie mu wyszła konieczność ogarnięcia całego tego kipiszu, bo jak wróciłam, to dom był z grubsza sprzątnięty. Nie może być tak, że wszystko spada wyłącznie na mnie. To niesprawiedliwe. Więc się zbuntowałam i poszłam w cug. Na kocią wystawę właśnie.
Podobały mi się wszystkie koty: i wielkie main coony, i drobne słodziaki rosyjskie niebieskie z magicznymi zielonymi oczami, i elfio subtelne burmille, i słodkie egzotyczne, i smukłe devony, i misiowato pyzate brytyjczyki i puchate syberyjskie i czujne norweskie leśne. I bezwłose sfinksy też. Nie widziałam ani jednego kota, który nie byłby piękny. Ale najbardziej zachwycają mnie ragdolle. Zastanawiałam się nawet, jakie inne koty chciałabym mieć, gdybym nie miała ragdolli... Chyba szare w czarne prążki, albo odwrotnie. Ale na szczęście nie muszę wybierać. Widziałam trzy kocury bicolour seal cudnej urody - właśnie takich zięciów szukam. Patrzyłam na nie, jak sroka w gnat, a po mojej głowie pląsały kosmate myśli o tym, co one mogłyby robić z moją Florcią i jakie byłyby tego błogosławione skutki. Bo moim marzeniem jest wyhodować idealną kotkę, która by z nami została. Niestety, okazało się, że dwa z owych amantów, nie mogą kryć na zewnątrz, bo ich hodowcy mają takie ograniczenia w umowach, a trzeci jest za młody na amory... A boję się kupić własnego kocura, bo Orbinio może się źle z tym czuć. A on jest ważniejszy, niż moje plany hodowlane, bo za niego jestem odpowiedzialna. No i TŻ się nie zgodzi. Będę szukać dalej. Póki co - mam czas. Na stoisku fundacji pomagającej kotom kupiłam piękną miskę na suche jedzenie. Dowiedziałam się, że mają pod swoją opieką aż dwieście kotów. Dwieście skrzywdzonych przez człowieka kotów! Tyle nieszczęścia... Za tą liczbą kryje się ludzka bezduszność i zwierzęca krzywda. A to przecież była tylko jedna z wielu tego typu fundacji. Kupiłam też trochę dobrego jedzonka, które musiałam potem dotaszczyć do auta, które zaparkowałam z kilometr dalej.
To była wystawa mojego klubu. Wielka, zorganizowana z rozmachem i myślę, że udana. Może trochę szkoda, że nie przyjechało więcej producentów kocich rzeczy. Ale w gruncie rzeczy cieszę się, że nie zdecydowałam się wystawiać moich kotów. Bo przyznaję, że przyszedł mi do głowy taki zamiar. Ale jak popatrzyłam, jak zachowują się i posłuchałam co mówią niektóre osoby zwiedzające wystawę, to odetchnęłam z ulgą, że moi milusińscy siedzą bezpiecznie na własnym terytorium. W domu. Bywają ludzie, którzy traktują zamknięte w klatkach zwierzęta, jak przedmioty do oglądania i oceny. Ludeńkowie nienachalnej urody, co to na pierwszy rzut oka widać, że matka natura była zmęczona i się estetycznie nie postarała, robią głośne uwagi, że ten lub inny kot jest paskudny, brzydki, pomarszczony, albo rozciągnięty, jak byk. Standardem jest wkładanie palców między pręty klatki i szturchanie paluchami siedzących bliżej zwierząt, albo stukanie w pleksi, w celu obudzenia śpiącego kota, który ma już wszystkiego dosyć. Żal mi było sześciomiesięcznego sfinksika, który siedział na górze klatki, a hodowczyni pozwalała wszystkim chętnym go głaskać. Biedulek drżał cały ze stresu. Może pani miała nadzieję, że znajdzie dla niego nowy dom... Zresztą to nie był odosobniony przypadek. Wiele kotów było wyciąganych z klatek i prezentowanych zwiedzającym wystawę. A to musi budzić w kocie dyskomfort, jak bez przerwy dotykają go obce osoby. Byli też hodowcy, którzy wieszali na klatkach pisemne prośby o niedotykanie kotów. Były też tabliczki typu: "zły kot, a pańcia jeszcze gorsza", ale ludzie je ignorowali. Gdybym pojechała na wystawę, musiałabym postawić na zewnątrz naszej klatki asertywne dziecię z pejczem, a takiego nie posiadam. Może Julek by się nadał po odpowiednim przeszkoleniu... Tak, wystawy są znacznie przyjemniejsze dla ludzi, niż dla kotów. Są oczywiście pożyteczne dla osób, które marzą o kocie rasowym, bo mogą się wiele dowiedzieć, porozmawiać z hodowcami, a czasem nawet spotkać własnego kota. Dla hodowców wystawy są źródłem dumy i sukcesów, jeśli ich podopieczny zdobędzie najwyższe oceny. No i można wymienić doświadczenia, poznać innych hodowców, a nawet się zaprzyjaźnić.
Ale widziałam też na dzisiejszej wystawie sytuację doprawdy niezwykłą... Za rzędem klatek siedział na wózku niepełnosprawny chłopczyk. Może dziesięcioletni. Z ciemnoblond włosami. Obok niego stali dorośli. W pewnej chwili hodowca posadził dziecku na kolanach ogromnego kocura MCO. Dziecko rączkami natychmiast objęło kota, a jego twarz... Och, jego twarz rozświetliła się, jakby padły na nią pierwsze promienie wschodzącego słońca. Oczy chłopczyka rozbłysły najpierw zadziwieniem, potem zachwytem, a w końcu szczęściem. Jakby ten kot był wystarczającą rekompensatą za całe zło, które spadło na te wątłe, chłopięce ramiona. Pragnę szczerze wierzyć, że rodzice tego dziecka, znaleźli dzisiaj nadzieję dla swojego synka. Puchatą i miauczącą.