No cóż, ja się zwę Katarzyna, aktualnie lat mam 21. Mieszkam z jedenastoma kocimi lokatorami na wynajmowanych 49m2, może bywa ciasno, ale za to każdy metr jest pełen miłości.
Może zaczniemy od najstarszego z moich dzieci? Bjarni, 9-latek, trafił do mnie pod koniec czerwca, kiedy wprowadzając się do nowego mieszkania chciałam, aby ktoś był w nim poza mną. Nieco okaleczony przez poprzedniego właściciela (źle wykonany zastrzyk z tego, co mi powiedział, dość duży płat skóry był niepokryty futrem, a rana ciągle zachodziła wydzieliną) doszedł w pełni do siebie i teraz jest stałym bywalcem mojego łóżka. Jego mruczenie jest niemal tak donośne, jak dźwięk jadącego ciągnika, w nocy pochrapuje jak smok.

Atli, 6-latek, który przyszedł do mnie w tym samym czasie i od tego samego właściciela, co Bjarni. Miałam początkowo wziąć tylko jego, ale kiedy okazało się, że starszy też szuka domu, a musi go znaleźć szybko, bo nie ma się nim kto zająć, postanowiłam przygarnąć i jego. Bardzo spokojny, ma swoją ukochaną szafkę, z której wychodzi na jedzenie lub za potrzebą. Lubi ludzi, podchodzi do głaskania, kiedy ktoś zajrzy do szafki, ale nie lubi z niej wychodzić. Przesypia 99% czasu.

Swoją drogą patrzcie, jaka to petarda...

Snorta, 2-miesięczna panienka, która musiała znaleźć dom w trybie natychmiast, tak napisane było w ogłoszeniu i prawdę mówiąc, po zobaczeniu, od kogo ją odbieram wiedziałam, że najpewniej zostałaby wyrzucona na ulicę lub utopiona w jakimś bajorze, gdyby było inaczej. Psotna, rozrywkowa, wszędzie jej pełno. Lubi wdrapywać się na ludzi po nogach lub plecach, jeśli siedzą przy stole. Na zdjęciu to ta z otwartą jadaczką


Leif - urodzony 29 czerwca, trafił do mnie około trzech tygodni temu. Niemal identyczny, jak jego młodsza "siostra", jednak w przeciwieństwie do niej jest całkowicie czarny i oczy w innym kolorze. Jak na małego kota bardzo spokojny, choć zdarza mu się łobuzować, szczególnie, jak Snorta pojawia się na horyzoncie. Ciężko zniósł nowy dom mimo zachowania zasad socjalizacji i izolacji, jednak trwało to zaledwie kilka dni, później stał się jednym z najpewniejszych siebie domowników. Nie stroni od głaskania, ale nie lubi brania na ręce.

Hathor - nie mam o niej zielonego pojęcia, ogółem historia jej pojawienia się w moim domu jest dość zakręcona. Na Facebooku pojawiło się ogłoszenie o kotce, która okociła się pewnej pani pod drzwiami. Sama nie mogła się nimi zająć, więc napisała post. Jedna z potencjalnych nowych matek nie do końca była przekonywująca, w toku rozmowy okazało się, że inna chętna nie ma w planach poddać ich w przyszłości zabiegom kastracji/sterylizacji. Jako, że kotka i szóstka kociąt musiała zaleźć dom "na już", postanowiłam, że choćbym miała stanąć na głowie, to je odchowam, a jeśli nie dam rady zajmować się nimi do końca ich życia, to w odpowiednim wieku i po zabiegach oddam je z umową adopcyjną do dobrych domów.

Poniżej jej dzieciaczki, Stasiek (mój partner koniecznie chciał tak nazwać rudego malucha), Bastet (biało-czarna), Weles (biało-rudy z jakby serduszkiem przy pupce), Perun (drugi z biało-rudego duetu, leży do góry nogami), Ragana (trójkolorowa z czarnym bokiem) i Zorya (trójkolorowa z białym grzbietem). Urodzone 25. października.

Mój partner, który dopiero w styczniu zamieszka ze mną na stałe nieomal nie dostał zawału na wieść, że będzie nas tak dużo, jednak nie miał żadnych obiekcji i zrozumiał, że dla mnie pomoc kotom jest dość istotną kwestią mimo, że sami jesteśmy studentami zaocznymi i poza normalną pracą, która pozwala na normalną egzystencję próbujemy dorobić, gdzie się da. Coraz jaśniejsze stają się też plany budowy własnego domu, choć to wielkie koszty, za kilka lat nam się uda, ot co się da, to się odkłada, a po wspólnym zamieszkaniu będzie z tym jeszcze trochę łatwiej. Czym mnie zaskoczył, sam chciałby, aby w tym domu było specjalne miejsce dla kotów, nie tylko tych, które teraz z nami są, ale i dla innych, którym powiodło się gorzej i nie trafiły na odpowiednich ludzi. Takie jakby domowe schronisko.
Na ten moment jednak dalsze plany są naprawdę dalekie i jakoś próbujemy uporać się z jedenastką. Jest jak jest, czasami się z czegoś zrezygnuje, żeby mieć co dobrego do miski włożyć futerkom (a że nie karmimy ich Whiskasem czy innymi takimi, tylko najczęściej Mac'sem, który pakietowo w Internecie opłaca się najbardziej, to wiadomo jak z kosztami). W każdym razie jesteśmy szczęśliwi, robimy coś dobrego, w zamian za to mamy tę bezinteresowną kocią miłość i wielki komitet powitalny, kiedy wracamy do domu z pracy.
Dzisiaj to dopiero miałam niespodziankę, 11 dniowa Bastet otworzyła w pełni jedno oko i widocznie reagowała na mój głos.

Tyle słowem naprawdę długiego wstępu...podsumowując...witajcie

Możecie nas znaleźć również na Facebooku, o tutaj: https://web.facebook.com/KociGalop/
