» Śro paź 05, 2016 14:50
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show. Florcia została mamą
Wpadłam do domu z pracy, nakarmiłam koty, napchałam do terrarium bazylii dla patyczaków i zrobiłam sobie pyszną, rozgrzewającą herbatkę z goździkami, imbirem i pomarańczą. Czekam, aż ostygnie. Byłoby szybciej, gdybym dolała jeszcze trochę tego rumu, co go trzymam do makowców, ale nie mogę sobie pozwolić, bo dzisiaj będę jeszcze prowadzić samochód. Wielokrotnie. Postanowiłam wyciągnąć zimową kurtkę z miejsca, w które ją schowałam wiosną. Albo wisi w dużej szafie, albo dogorywa zgnieciona w pawlaczu. Dygotanie z zimna nie jest ani przyjemne, ani eleganckie, a ta kurtka ma kaptur. I dużo kieszeni. Tak dużo, że mogę chodzić po świecie bez torebki. Czas wyciągać ciepłe buty, rajstopy, swetry, berety, majtki z golfem i wszelką odzież syberyjską.
Na dworze jest okropnie zimno. O szóstej, jak wyjeżdżałam do pracy, termometr w samochodzie wskazywał pięć stopni. Potem zrobiło się cztery, a teraz temperatura znowu wzrosła. Z powrotem do pięciu, więc szału nie ma. Jest za to porywiste wietrzysko, obficie podlewane deszczem. Dmie, jak orkan niemalże. Poniewiera drzewa. Łamie gałęzie, szarpie liście jarzębin, całkiem jeszcze zielone i plącze wierzbowe warkocze. Ptaki, to chyba dziś nawet dziobów nie wychylają ze swoich schowków. Jednak dobrze, że bocianów już nie ma, bo by się chyba połamały. Bardzo sobie chwalę moją pracę ze względu na pewną swobodę czasową, a włóczenie się w taką pogodę od pacjenta do pacjenta poprawia kondycję. Człowiek pląsa pomiędzy blokami, jak jakaś wiewiórka żeby jak najszybciej znaleźć się w czyimś ciepłym mieszkanku...
Jak wracałam do domu, to zajechałam sobie do sklepu ogrodniczego przy ulicy Płochocińskiej. Jak chcę być dla siebie miła, to wstępuję tam żeby kupić śliczną filiżankę z kurką, albo kolorowym kogucikiem. Nie często to się zdarza, ale kilka takich skorupek już mam. Zbieram sobie. Na raz nie kupię całej zastawy, bo jest za droga. To naprawdę duży sklep. To sklep przede wszystkim z roślinami oczywiście, wszelkie ozdóbki są tam tylko kaprysem. Większość owych roślin jest wystawiona pod gołym niebem. Można tam kupić nawet naprawdę duże drzewo, jeśli komuś by się bardzo śpieszyło i nie musiałby oszczędzać. Ja o drzewach nie myślę, bo też nie miałabym go gdzie posadzić. A z balkonem nie ma co ryzykować katastrofy budowlanej. Ale teraz mają tam przepiękne i bajecznie kolorowe chryzantemy i inne kwiatki listopadowe. Ten sklep bywa wiosną lepszy, niż ogród botaniczny. Czasem zabierałam tam dzieci i wypytywaliśmy sprzedawczynie o różne rośliny. Fajnie było. Ale dziś było tam okropnie zimno. W pawilonie z porcelaną - znacznie zimniej, niż na zewnątrz, tyle, że na głowę deszcz nie padał. Po prostu szklane drzwi po obydwu stronach budynku były rozsunięte na oścież i zrobił się urywający uszy i liżący mrozem po szyi, przeciąg. Nie spędziłam tam tym razem więcej czasu, niż zamierzałam. Capnęłam przyobiecaną sobie filiżankę i trzęsąc się jak we febrze, szybkim marszem ruszyłam w stronę wyjścia, do kasy. Marzyłam o tym żeby czym prędzej znaleźć się w cieplutkim, czerwonym autku, ślicznym moim i niedawno posprzątanym. A przed kasą, dla ozdoby, stała prześliczna i duża, ręcznie kuta klatka z kolorowymi, jak egzotyczne motyle... papużkami. Takimi, co to z ciepłych krajów pochodzą. Aż mnie krew zalała ze złości nad ludzką bezmyślnością. Bo okrucieństwo, nadal jest okrucieństwem, nawet, jeśli ktoś się go dopuszcza z... nie wiem czego: głupoty, braku wiedzy, nieczułego sumienia, czy bezduszności. Pracownicy, z sinymi z zimna nosami, chodzili opatuleni w jakieś ciepłe zielone ciuszki. Mieli waciane kamizelki, polarowe bluzy, ciepłe porcięta. A te ptaszyny, uwięzione w tej klatce cudnej roboty, siedziały, nie wiem, jak długo, narażone na ziąb i do tego pozbawione możliwości schowania się z zacisznym miejscu. Bo pręty, jak wiadomo, przed niczym nie chronią. Jakiś Pokemon miał je zabrać do siebie, do domu, ale dziś nie ma go w pracy. Pani w kwiaciarnianej kasie w ogóle nie obeszła moja uwaga, że tym ptakom jest zimno. Obojętnie stwierdziła, że jest od tego pracownik i jej to nie dotyczy. A widziała tą klatkę z okna swojej ciepłej i czystej kanciapki z ciętymi kwiatkami. W biurze dowiedziałam się o Pokemonie, kimkolwiek on jest. Ale przynajmniej przyjęli moją prośbę o zabranie ptaków z dworu do wiadomości i poczynili ustalenia, gdzie postawić klatkę. Może mieli motywację w postaci mojego poszukiwania w telefonie miejsca, w którym można zgłosić znęcanie się nad zwierzętami...
Odjeżdżałam stamtąd z takim niesmakiem, że nawet mnie ta nowa filiżanka z kurą nie cieszyła. Wzburzenie mnie opuściło i było mi zwyczajnie przykro. Miałam ochotę tylko schować twarz w dłoniach i wzdychać. Wczoraj był dzień świętego Franciszka, który rozumiał zwierzęta i potrafił z nimi rozmawiać. Pięćset lat temu.
Przec dwoma tygodniami, w tą niedzielę, gdy był Wielki Maraton Warszawski, po śniadaniu, jeszcze przed dyżurem na NPL - u, wybrałam się z rodziną na spacer na Stare Miasto. Ponieważ, jak to przy takich okazjach bywa, potrzebne ulice były pozamykane i nieprzejezdne, zaparkowałam gdzieś na Dzikiej i do celu spaceru trzeba było kawałek dojść. Szliśmy przez śliczny Ogród Krasińskich. Pogoda była piękna. Świeciło słońce. Dzieci zbierały kasztany. Ja też zbierałam, a potem ukradkiem rzucałam z stronę Zosi i udawałam, że to z drzewa specjalnie dla niej spadło. Żeby mogła znaleźć tyle, co bracia. Nabrała się i radości było tyle, co niemiara. Potem poszliśmy na pyszne gofry, oglądaliśmy obrazy na Barbakanie i na Rynku. I było przemiło. Oni poszli dalej Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem, a ja musiałam sama wracać do samochodu i jechać do pracy. I znowu przechodziłam przez Ogród Krasińskich. Koło stawu, naprzeciwko pałacu, na ławeczce siedział dosyć młody, może trzydziestoletni pan, a obok niego biegała śliczna, mała szczebiotka z zakręconym w świderek kucykiem na kędzierzawej główce. Uroczo razem wyglądali: oto tato porzucił na chwilę swoją korporację i przyszedł do parku z córką. Dziecko trzymało w rączkach bułeczkę i rzucało okruszki wszędobylskim gołębiom, śmiejąc się przy tym perliście i zaraźliwie. Bo dzieci, z natury kochają ptaki i zwierzęta. I wtedy ten wymuskany tato, podniósł się z ławki, podszedł do dziewuszki i powiedział:
- Ale nie karm gołębi! Ich i tak już za dużo jest. Niech same sobie znajdują jedzenie.
Słońce nadal świeciło, liście pyszniły się kolorami, a mnie aż zmroziło... Co my najlepszego robimy naszym dzieciom? "Nie karm gołębi", znaczy nie opiekuj się słabszym, nie okazuj litości, nie udzielaj pomocy potrzebującemu, niech sam sobie poradzi. Pomyślałam sobie, że mówią, że ludzi też jest za dużo. Zwłaszcza starych. Emerytów. Co będzie z tym panem, jak ta dziewczynka dorośnie, a on będzie potrzebował żeby go ktoś wspomógł. Czy ona znajdzie w sobie tyle miłosierdzia, żeby się nim zająć, czy on w niej to współczucie dla innych istot zabije, zanim ona dorośnie?
" Głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać" - tego trzeba uczyć nasze dzieci. To dotyczy nie tylko ludzi, ale też zwierząt. To warunek przetrwania. Jeśli nie będziemy dbać o innych, to źle skończymy.
Wczoraj robiliśmy rewię mody, bo nasza pianinowa Grażynka przygotowuje transport ubrań dla dzieci w Afryce. Jej mąż i córka pomagają w Sudanie, czy w Ugandzie budować szkołę. Tamtejsze dzieci nie mają niczego. Po prostu zupełnie niczego. Jedynie pięknych widoków jest tam pod dostatkiem. Ale człowiek głodny, bez względu na kolor skóry, nie jest zainteresowany widokami, jak mu w brzuchu burczy. My, ludzie żyjący w dostatku, po prostu nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie tamtejszej biedy. Nawet nie biedy, tylko nędzy. A nasze szafy pękają w szwach od nienoszonych ubrań. Więc skoro nadarzyła się okazja zrobienia czegoś pożytecznego i trafił entuzjazm do szafowych porządków, to nie wolno było tego zaprzepaścić. Siedziałam w szafach do późnej nocy. Paweł oddawał swoje rzeczy bez szemrania, bo nie jest do nich specjalnie przywiązany. Julek oddał koszule, w których i tak nie lubi chodzić, bo wymagają zapinania miliona guzików. A on się zawsze śpieszy. Natomiast Zosia ma do swoich ubrań stosunek emocjonalny... Jakiś czas temu wyszperałam na strychu na wsi kilka sukienek, które nosiłam, gdy byłam małą dziewczynką. Zosia z upodobaniem je nosi. Oprócz nich, ma oczywiście całą masę rzeczy, które ja już kupiłam, a z których już wyrosła. I gdy wczoraj dorwałam się do jej szafy, zaczęła mnie prosić żeby nie oddawać jej ubrań, tylko wywieźć na strych i zatrzymać je tam dla jej córeczki. W drodze tłumaczeń i negocjacji, zostawiłyśmy dla mojej potencjalnej wnuczki, dwie najulubieńsze i najładniejsze sukieneczki. Resztę Zosia oddała biednym dzieciom, którym wszystkiego brakuje. Tak ją wzruszył los tych dzieci, że dorzuciła swoją pluszową żyrafkę, ołówki, gumki i własnoręcznie robione koraliki. Jestem z niej dumna.
Nam jest zimno, a takim samym ludziom, jak my, żyjącym gdzieś daleko, na czarnym kontynencie, jest gorąco.
Nie ma co narzekać na pogodę. Trzeba się ciepło ubierać. Zresztą deszcz jest też potrzebny, chociażby do kiełkowania ozimych zbóż - żeby nam za rok nie zabrakło chleba. Ale, jak by było ciut cieplej, to by rosły grzyby... A tak to - figa z makiem.
Ważne, że w domu jest ciepło i dobrze, a widok kotów najpuszystszych na świecie, które właśnie liżą pańcię po rękach i zasłaniają ogonem monitor, rozgrzewa serce do czerwoności. Dobrze jest mieć schronienie.