Wczoraj podczas pieszczot wymacałam u kotki zgrubienie na brzuchu. Dość spore, w dotyku tak jakby było tuż pod skórą. Kotkę z moim chłopakiem tulimy i miziamy bardzo często, po brzuszku też, nie wiem jakim cudem mogliśmy wcześniej przegapić coć takiego, nie mam pojęcia jak długo to rosło.
Dziś wizyta u weterynarza. Stwierdził że to nowotwór ale czego konkretnie, na macanego nie umiał powiedzieć. Powiedział że można kotu zrobić rentgen płuc i jeśli nie wykaże przerzutów, operować. Powiedział też że u kotów 90% nowotworów jest złośliwa i po operacji przerzuca się na inny organ. Czyli rozumiem że nasza kotka ma 10% szans.
Kota ma 9,5 roku, do tej pory okaz zdrowia. Ma pełno energii, apetyt, nie schudła - gdybyśmy nie wymacali tego czegoś to nie ma żadnych symptomów sugerujących że coś nie gra.
Mam mętlik w głowie, oczywiście kota chcę operować, cena jest wysoka ale nie zaporowa, jeśli możemy kupić kotu kilka lat życia to nie ma się nad czym zastanawiać. Jutro będę dzwonić, może uda się umówić jeszcze w tym tygodniu.
Po co piszę. Na razie siedzę i się trzęsę (wróciłam z pracy, u weta był chłopak, powtórzył mi przebieg wizyty na tyle na ile był w stanie). Będę wdzięczna za każdy komentarz do sytuacji, dobrą radę, cokolwiek - to mój jak dotąd jedyny kot, nie mam żadnego rozeznania w kociej onkologii, rokowaniach itp., jeśli nie ma szans to nie ma, ale bardzo, bardzo chciałabym jeszcze nie tracić mojego kota
