Pojechaliśmy szybciutko do naszej przychodni, niestety naszego weta nie było. Był inny, nam nieznany. Obejrzał malucha, pomacał. Pyszczek cały, żebra całe, łapki całe.
Diagnoza: Julian poobijany.
Diagnoza poboczna: Julian to już na 100% kotka.
Julian dostał zastrzyk przeciwbólowy. Temperatura ok.
Jako, że tej pani weterynarz nie znaliśmy, ja w panice i ze łzami w oczach postanowiłam pojechać do jeszcze jednego weta, tak na wszelki wypadek. Diagnoza ta sama, dodatkowo okazało się, że maluch ma świerzb w uszach. Pani wet wlała do uszu jakiś płyn, watą wybierała to paskudztwo. Kupiliśmy maść do uszu, mamy wpuszczać raz dziennie przez 21 dni.
Po powrocie Julian trochę odżył. Biegał za piłeczką. Zastrzyk widocznie działał. Jakieś 2 godziny później padł. Spał, spał... Mój mąż podnosi mu łapkę do góry, a ona bezwiednie opada, kot się nie budzi. Ja siedzę i sprawdzam czy oddycha. Straszna nerwówka. Po drzemce kicia wstała i hasa.
Od upadku stała się jeszcze bardziej przytulaśna. Do tej pory zasypiała obok nas, teraz ładuje się na kolana.


W nagrodę za dzielność dam jej chyba tego surowego mięsa. Skrzydełko już się rozmraża.
Dać jej tak po prostu całe skrzydełko, czy podziubdziać i zabrać kość?