W sobotę do domu wydałam moją "córeczkę" Kluseczkę, więc mogłam wrócić do Wolontariatu.
Pojechałam, ale z tyłu głowy miałam świadomość, że "jakby co", mam miejscówkę w domu na tymczas. W ciągu dnia przychodziły różne piękne małe kotki, m.in przystojny dymniaczek (zdj.) z piaskowo-burym braciszkiem, puchaty burasek (zdj.), i nagle- jest ON. Siedzi w gołej klatce iniekcyjnej i paczy jednym okiem. Mordka zczerniała, krzywa, chyba nie ma oka. Czeka na... być może bilet w jedna stronę. Uparłam się,że chcę JEGO. Dr.Agnieszka prosi, niech Pani ratuje te zdrowe, ładne. Ale ten dla mnie jest najpiękniejszy!
Płaczę, mendzę, łażę co chwila do gabinetu. Kot dostaje zastrzyk... przeciwbólowy, na szczęście. O 15ej jest położony w narkozę i dr.Agnieszka podejmuje się, poskładać mu żuchwę. Kotek ma też skórę odseparowaną od bródki (totalnie oskórowany), nie ma do czego przyszyć skóry (goła kość), więc p.Doktor z nici chirurgicznej zakłada coś jakby chomontko, przechodzące pod jęzorkiem i przytrzymujące skórę do kości- może się przyrośnie.
O 16:00 mogę zabrać mojego Belmondo do domu. Dostaje na imię Franek, od Św.Franciszka z Asyżu, bo na takiej ulicy został znaleziony i jak na razie patron nad nim czuwa

Na lodówce w gabinecie w klateczce leży zrezygnowany puchaty kotek, którym ponoć rzucano o ścianę. Niestety, dziś nikt nie zdecydował się go adoptować. Ma 6 tyg., zaraz zostanie odniesiony na Kociarnię ( a tam mieliśmy pp i mamy kk), ale co zrobić, taki los

Proszę o spakowanie także Ziutka Rzutka do Franka Drutka. Przecież trzeba ratować te ładne, zdrowe

CDN...

Dla tych, którzy przeczytali całe moje wynurzenia, w nagrodę uśmiech Franusia:
