Hania66 pisze:Asiu, spóźnione Maciejkowe kciuki
Niech się dzieciakom dobrze żyje!
Maciejka dziś napisała. Ma się dobrze. Jest szybsza od światła, daje się miętolić, miauczy normalnie

, gania za laserkiem i obierkami, ugnaita kołdry i poduchy, śpi w wyrku... Na dowód fotki też były. Leonek, rezydent jednak deczko odchorował przybycie koci, ale już ok. Tylko musi nawyknąć do żywiołu i tego ,że przy misce to on pierwszy nie jest
Jestem padnięta i tyle. Jednak heroizm

mnie nie odpuszcza.

Chadzam karmić koty wieczorkami. Bez przesady i wielkiego ganiania. Spokojnie, nożynka za nożynką. Nie zaniosę wiele na plecach. Jednak nery i puchy są co dzień. Suche i woda. Martwi mnie ,że mało kotów jest widocznych. Choć żarcie znika. Dziś na spaleniźnie, jeden wypadł spod podłogi z prędkością wiaterku. Coś go wystrachało. Spłoszyłam zaś ja jakiegoś pana z psem co mi się na teran wpitolili. Zamarliśmy oboje widząc siebie. Ale to on zrejterował. Dziś był też kotłowniany dzionek. Woda była jeszcze ale suche i mokre wyżarte.
Co dzień szykuję gar
koktajlu nerowego. Nasze dostają wątróbkę w tym czasie, Milka nerkę (nie do przeszczepu) ma podaną bo kocha moje nogi najmocniej wtedy, mokre inne dostają. Do tego idą puchy pasztetowe więc wychodzi góra brejki. Tak było i wczoraj.
Stoję sobie ci ja i dziabię nożykiem kocie przysmaki. Muszę bardzo uważać, bo nie jeden wąs czy moje paznokcie mogą ponieśc straty. Micha naszykowana. Nagle za plecami moimi , oprócz kotów, zmaterializowała się córka

Ki diabeł. Ona nawet ner nie lubi wąchać nie wspominając już o wspólnym z nimi przebywaniu w jednym pomieszczeniu. Ki diabeł? Pogotowie wezwać? Gorączka dopadła? wampiryzm? A ona pozerkała na krwawe ślady, poobrzydzała się widząc moje dłonie i pomoc proponuje

.
Pamiętam, tak na marginesie wspominając, że kiedyś tam sama taką minę miałam. Heroicznie, jak pisałam, wsio szykowałam. Ale TYLKO w rękawiczkach na dłoniach białych . Teraz wsio idzie do gara i
mięszam tymiż białymi rączkami jakbym przerabiała kotlety mielone. Kiedyś tam robiłam to chochlą drawnianą . Ale nie obrobisz się z łyżką szybciusio, więc przeszłam na ręczne dzierganie. Tak zostało. Ręce mam i miałam jakbym pole ręcznie przeorała. Capiłam zawsze cytrynką bo potem plasterek zamiast do herbaty na te rączki trafiał. By białe były

Od cytryny teraz odeszłam. Mało ner obrabiam.
Ale wracając od wspomień o wczorajszym dziecięciu. Co mi stoi i oferuje pomoc

Odeszłam od pogotowia bo wyjaśniło się. Angelek długo czeka na swą porcję. Fakt, niezgrabnie mi jakoś szło. Angelek to kot Danki... z moją obróbką. Angelek lubi puszki dzikowe. Uściślając, galaretkę obecną w tej puszce. By do niej się dostać należy całą wywalić do kociego gara. I wydłubać to co lubi Angelek. Najwięcej żelu jest na dnie to i całość musi się wypierniczyć z blachy. Więc pokazuje łapką swoją umorsaną krwawo, stojące puszki. I tu zaczyna się inny świat.

Kosmos
Ja otwieram i
dłoniami wyciepuję zawartość. Dzięki czemu mam rany bojowe bo zawsze się potnę. Zawsze też siarczyście sobie poklnę. Taki rytuał.
Dziecię otwiera i widelczykiem wybiera zawartość. Kosmos? kosmos!
Ja
palecami wydłubję galaretę i podaję kotu pod pysk. Na misce podaję

by nie było ,że trzepię kleksami na podłogę. Ona dłubie widelcem i pakuje kawałeczki w miseczkę. Trwa to. I trwa. I trwa. Kot zerezygnował. Przenióśł się w dalsze części mieszkania. Wreszcie udało się z trzech puch wygrzebać dostateczną ilość galarety. Kot je. Wszyscy szczęśliwi. Proszę dziecię by zgniotło puchy. Wyjaśniam dlaczego. Wię je gniecie.

Kładzie je na mojej krwawicy , znaczy się terkaocie kuchennej

i nożynką obutą w paputki tupta puszki po kolei. Na płask, na deseczkę.

Jak na jakimś publicznym trotuarze
