» Śro lis 25, 2015 22:46
Re: Gustaw i Orbis i Florencja, czyli Ragilian. Nowe zdjęcia
Jestem. TŻ włączył telewizję, a tam leciał film: "Tysiąc lat po ziemi". O rety, cud prawdziwy, że nie dostałam zawału. Ale gimnastykę miałam dosyć energiczną, bo co chwilę podskakiwałam raźno na krześle. Ze strachu. I wydawałam różne okrzyki. A TŻ się śmiał w najstraszniejszych momentach. Ze mnie oczywiście. Chyba przejawiam tendencje masochistyczne, żeby z własnej woli oglądać coś takiego. Co prawda skończyło się dobrze, bo główni bohaterowie cudem wyżyli, ale cała załoga statku kosmicznego zginęła, względnie została rozszarpana przez potwora Ursa. Po co ludzie robią takie filmy. Jakby realne życie dostarczało zbyt mało stresu. Ale jak się skończyło to krwiste dzieło sztuki, to aż mi ulżyło: noc spokojna, dzieci śpią, koty biegają, albo się leją, futro fruwa, w zlewie sterta naczyń. Sielanka. Nawet fundamentalni muzułmanie - niech im ziemia lekką będzie, byle szybko - są daleko.
Muszę pamiętać sporo kodów do domofonów, żeby wejść do mieszkań moich niechodzących pacjentów. Jak wracam po urlopie, to zdarza się, że nie pamiętam cyferek. Ale mój palec wskazujący ręki prawej - pamięta. Sam sobie skacze i przypomina kod głowie. Żebym nie musiała rozpoczynać żmudnych poszukiwań notesu w torbie.
Mnie na szczęście nikt nigdy nie zalał. I raczej się nie spodziewam, bo mieszkam na ostatnim, czyli trzecim piętrze. Na Zielonej Białołęce nie wolno budować wyższych budynków. Ale przeżyłam wymianę rur w naszym starym mieszkaniu na Bemowie. Akurat byłam w ciąży z Pawłem i musiałam często korzystać z łazienki. Juluś miał wtedy dwa latka i sikał do butelki, ale dla mnie było to jednak zbyt duże wyzwanie. Ratowałam się, używając litrowych słoików po ogórkach. A w poważniejszych sprawach latałam do... biblioteki, albo przychodni.
Moja koleżanka z pracy mieszka w wieżowcu na Świętochowskiego. Opowiadała, że w czasach komunistycznych, jak pękła rura, to wody w bloku nie było co najmniej przez tydzień. Przychodzili fachowcy, wygrzebywali dziurę w ziemi i robili sobie przerwę. Naprawa musiała trwać, aby mogła się dokonać. A kiedyś im do takiej dziury wpadła koparka, to ludzie wody nie mieli w kranach przez dwa tygodnie.
Moja pacjentka, staruszka, regularnie zalewa swoich sąsiadów. A wężyków i uszczelek w łazience nie ma woli czynu wymieniać, bo skoro zapłaciła za ubezpieczenie od zalania, to nie zamierza płacić hydraulikowi za wymianę instalacji. I to wcale nie jest ani biedna, ani złośliwa osoba. Ot, taka logika oszczędnościowa.
Zdjęć z katastrofy pomidorowej nie zrobiłam, bo starałam się ograniczyć jej zasięg. Albowiem część zupy zalegała na stole i malowniczą ścieżką w strażacko pomarańczowym kolorze, spływała na podłogę. Więc zamiast fotografować, szalałam ze szmatą w dłoni. A dziś mi się rzeczywiście to zabawne wydaje.
Przy dzieciach i zwierzętach spustoszenie jest nieuniknione. I trzeba się z tym pogodzić, jeśli się nie zamierza pluć ogniem. Albo zamieszkać w Tworkach na dłużej, dla odbycia terapii psychiatrycznej, z powodu wyczerpania nerwowego.
Chociaż muszę przyznać, że Gustawek, Orbiś i Florcia nie czynią znacznych szkód. Owszem, zdarza im się w biegu ściągnąć i pognieść na przykład starannie wyprasowany, lniany obrus za stołu. Ale póki co, nic jeszcze nie stłukły. Plączą się strasznie wokół nóg i trzeba uważać, żeby komuś nie nadepnąć na puchatą stópkę. Ale absolutnie nie są szkodne. Nie gryzą, nie drapią człowieków, ani mebli. Są to słodkie, delikatne chorodupki.
Fredi też jest słodki piesio, chociaż jego rozmiar niewątpliwie może usposabiać do czynienia pewnych szkód. Niechcący oczywiście. A mięsko... Cóż, jest bardzo smaczne i bardzo zdrowe. Nie należy wodzić piesia na pokuszenie i nie wolno zostawiać mięska w zasięgu pysia. To trochę tak, jakby alkoholika zostawić w pokoju wypełnionym aromatem przedniego koniaku... Trudno się oprzeć.
Najbardziej kłopotliwe jest jednak sprzątanie po katastrofie.
I tego nie lubię najbardziej.