Byłam dzisiaj z wizytą u Basi. Basia zimą przygarnęła wyrzuconego i głodnego kocurka, który po radykalnej kąpieli okazał się być biały, a niedługo potem głuchy. Ktokolwiek zbliża się do Białego od tyłu, robi to nagle i jest podejrzewany o niecne zamiary. Pewnie głównie do tego kot wcześniej przywykł, nie wiadomo, ile przecierpiał, więc nie można mu się dziwić...
Biały fikał i podskakiwał, lał inne koty, aż się dorobił. Niestety nie dorobił się skarbów nieprzebranych, tylko szramy przez szanowną, waleczną głowę. Ma spuchniętą powiekę i dostał od wetki Dekortinef na zachętę do zupełnego wyzdrowienia. Chociaż pani wet (skądinąd bardzo miła) otworzyła niedawno własny gabinet i nie miała całkowitej pewności, czy kot nie potrzebuje natychmiast operacji i reanimacji... Chyba nabieram dystansu do wetów. Basia jednak twierdzi, że Biały dobrze sobie radzi, a przecież ona się zna na kotach.
Wygłaskałam Basine psy, zwłaszcza dożycę Dagę, która wszystkich kocha i do tulenia jej nawet nie musiałam się specjalnie schylać.
Wieś jest piękna. Zboże ma już kłosy i pochyla się, gdy wiatr je głaszcze. Takie łany zboża pamiętam z dzieciństwa. Z zielonych łodyżek dzieci robiły gwizdawki. Zrywało się chabry i rumianki na wianki... Natura umiera, a potem zmartwychwstaje, a mnie to wszystko w mojej ukochanej Warszawie omija. Widziałam sójki, z niebieskimi lusterkami na skrzydłach. Bociany klekotały, powietrze pachniało, a my siedziałyśmy z Basią na werandzie, wśród zwierząt i piłyśmy herbatkę. Aż się dziwię, że z dala od przyrody, wśród domów z betonu, w ciągłym pośpiechu i zabieganiu potrafię znaleźć szczęście. To z pewnością, dzięki osobom, które mnie otaczają.
Jestem bardzo wdzięczna Basi, że cierpliwie tłumaczyła mi, jak się wkleja zdjęcia. Jak się spotyka tak bezinteresowne osoby, to się żyje w przekonaniu, że życie jest piękne, a ludzie są dobrzy.
Chociaż z drugiej strony zaczynają do mnie wydzwaniać moi pacjenci. Pytają, kiedy wracam do pracy, skarżą się na osoby, które mnie zastępują... Mam nadzieję, że wynika to głównie z ich wieloletniego przyzwyczajenia do mojej osoby, ale nie mam niestety takiej pewności. W mojej pracy, jak komuś się nie chce czegoś zrobić, to zawsze uderzy to w konkretnego, żywego człowieka, który nie otrzyma pomocy, jakiej w danym momencie potrzebuje. Bo ktoś był zmęczony, spóźniony, miał dosyć - kiepskie powody dla czyjegoś cierpienia.
Moja kotka po miesiącu "mojości" waży o jeden kilogram więcej.

Rośnie sobie, faszerowana zdrowiutkim mięskiem, kocimi chrupkami, serkiem Bieluchem oraz masełkiem i słodką śmietanką 30%.
Dopiero dziś zrozumiałam jej jasne komunikaty dotyczące serka właśnie. Dziecinka moja miauczy i prowadzi mnie do kuchni. To to jeszcze rozumiałam: kicia rośnie i jest głodna. Otwierałam puszeczkę, napełniałam miskę w kotki i kociątko jadło. A potem kręciło się pod stołem i wskakiwało na wszystkie krzesła po kolei jęcząc i płacząc na tym łez padole. Dotarło do mnie, że ona zachowuje się, jak osoba uzależniona. Zawsze przy stole karmię ją Bieluchem. Siadam, biorę gwiazdkę na kolana i daję do zlizania serek z palca. Jak kręci się w okolicach stołu, to chce serka.

Na stół już raczej nie wchodzi. Wie, że nie wolno. Ja też po stole nie chodzę. Ani nikt inny.
Zdaje mi się, że muszę skończyć z tradycją "dnia dobroci dla kotka", bo osoba wybitnie dopieszczana dostaje od rodzeństwa tęgie lanie w skórkę. Niby się tylko bawią w kocie karate, ale dziwnym trafem rola ofiary zawsze przypada temu, kto był wyraźnie więcej głaskany, czesany, noszony i najdłużej karmiony z rączki. Koty czują zazdrość. Może ma ona trochę odmienne oblicze, niż ludzka, ale objawia się bardzo podobnie.