Opiszę, jak to było.
Zaczęło się od foty parę postów wyżej.
Ode mnie 20 parę km, ale bliżej nikogo. Puckot jest północnym przyczółkiem na forum.
Dzwonię więc do koleżanki z samochodem: "Może się nudzisz? Nie masz ochoty się przejechać?"
Koleżanka na to: "Ale weźmiemy męża, bo mnie rzadko widuje".
No dobra, co 6 rąk, to nie 4. Załadowaliśmy klatki i jedziemy. Jedziemy. Jedziemy, Długo, bo roboty drogowe na początku półwyspu i ruch wahadłowy.dojechaliśmy. Zaparkowaliśmy. Idziemy z całym bagażem. Oglądamy budyneczek ze szczególnym uwzględnieniem rynien (patrz zdjęcie). Od strony peronu nic. I raptem...
...zza krzaków wynurza się Szanta

Moja czarna szylkrecia.
Przeszliśmy przed budynek, od strony ulicy. I raptem... pojawiły się dwa kociaki! Czarny i rudy. Zaglądają Szancie pod brzuch, przysysają się. Patrzymy. Odessały się. No to my je cap! I wgapiamy się w kocicę, jak ją odróżnić od pozostałych, bo to pewnie mamunia.
Ale rudy zwiał. Pod schody.
Ktoś tam chyba mieszka. Okno uchylone. Stukamy.
Pani była bardzo miła.
Tak, tu jest dużo kotów, ona je trochę dokarmia (czyli nalewa mleko do starej puszki).
W międzyczasie pojawiają się jeszcze trzy Szanty

no, jedna nie całkiem, ale też czarna szylkreta.
Nastawiamy klatkę zaprogramowaną na złapanie mamy i próbujemy wyłowić kociaka spod schodów. Ale gdzie tam! Dziura na jakieś półtora metra, a rudzielec na samym końcu (bez latarki nie chodźcie na łapanie nawet w najbardziej słoneczny dzień).
Siedzimy spokojnie, może wyjdzie. Siedzimy. Siedzimy. Zaglądam znowu - nawet nie drgnął, rudy cwaniak.
W międzyczasie do klatki weszła jedna Szanta, a za nią mamuśka. No to nie ma się co zastanawiać, łapiemy dwie, tym bardziej, że ta nadprogramowa z brzuszkiem już. Przykrywamy klatkę i z powrotem do maluszka.
Może z okienka piwnicy? Nie, zyskujemy najwyżej 20 cm, na dodatek stamtąd go nie widać.
Mąż z okienka piwnicy, ręką uzbrojoną w patyk, próbował skłonić kociaka do przejścia bliżej. Według moich wskazówek: wyżej, niżej, do się, od się, o, masz patyk za kuprem! O, ruszył się, teraz od się, teraz do mnie!
Biedny kociak podszedł bliżej, teraz ja straciłam go z oczu, ale wsadzam łapę i Krzyś mną kieruje: wyżej, głębiej, jeszcze trochę!
Namacałam. A jak namacałam, to wyciągnę choćby za wibrysa

wyciągnęłam.
Warto nadmienić, że wszystkie te czynności wykonywałam na wysokości ziemi. Tzn. głowę miałam na ziemi, reszta w przyklęku, a ta najważniejsza część ciała wypięta była do góry, w kierunku ulicy, 3 kroki od ulicy. Nie wiem, kto szedł, kto mnie oglądał, ile czasu to trwało.
No to mamy dwa małe. Ale nie ma tych dwóch burych ze zdjęcia. Pani mówi, że takich nie widziała. No ale ja widziałam!
Oglądamy budynek od frontu. I jest! Ta sama rynna, ta sama dziura. Pani - że tam nic nie ma. Ale latarka znów się przydała. Dziura na szczęście płytka, dziurka zaledwie. Klękam, wyciągam coś burego. Macam, wyciągam buro-rude. Tak, to te ze zdjęcia! Macam - pusto.
Oglądamy jeszcze budynek, żadnych dziur, żadnych kociaków. Chyba mamy komplet.
Ale.
W międzyczasie pojawia się... o dziwo, nie Szanta. Szara koteczka z cyckami wyciągniętymi tak, że widać z daleka.
Pani mówi, że ta kotka też okociła się pod schodami, ale gdzieś kociaki wyniosła. I machnęła ręką wskazując zarośla. No to my tyralierą w zarośla, jakby nam mało było tych już złapanych. Nie ma. Sprzątamy, wracamy.
I cały czas zastanawiamy się, czy przypadkiem nie zgarnęłyśmy dwóch miotów i czy nie ukradłyśmy dzieci szarej.
Ale chyba nie, bo rude było widziane w dwóch konfiguracjach.
Zostawiłam pani nr tel, w razie gdyby zauważyła kociaki.
cdn