Dziękuję za miłe słowa Kasiu.
A czy powinnam pisać? No, przecież piszę.
Wczoraj wieczorem zjawił się wyczekany weterynarz, człowiek około pięćdziesięcioletni, o głosie dwudziestolatka. Nie chciał serniczka pysznego domowego, ani herbatki z goździkami i pomarańczką, tylko się szybciutko uwinął ze szczepieniami, kazał mi jechać na wystawę w Płocku i już go nie było. Tak się spieszył, że nawet rączek nie umył.

Na moją prośbę zajrzał w Orbisiowe gardło i docenił jego urodę. Reszty towarzystwa nie badał w ogóle. Myślałam, że badanie ogólne, z osłuchiwaniem i macankami jest w standardzie przed szczepieniem, tak jak u ludzi. Jednak u zwierząt nie jest. Pewnie nie ma standardów. Koty miały być szczepione Versivelem, a dostały Novibac Trio... Niby obie szczepionki uodparniają na te same choroby, ale wolałabym mieć możliwość samodzielnego dokonania wyboru. Poza tym pan był bardzo miły. Nasza wetka miejscowa wyceniła szczepienie pojedynczego kota na 68 zł, a wczoraj wraz z wizytą domową zapłaciłam za wszystko 110 zł. Czyli tanio jak barszcz. Mam co prawda leciutki niedosyt, ale ogólnie było w porządku.
Dzisiaj rano naruszyłam kocią godność osobistą. Florcia wdepnęła w kuwecie w świeżo zasikany żwirek, a że ma mocno napuszoną stópkę, to tenże żwirek przykleił się do bujnych kłaczków. Napęczniał zgodnie z instrukcją umieszczoną na opakowaniu i nie dało się go usunąć. Stopę trzeba było umyć, bo wylizanie mogło się zakończyć problemami z brzuszkiem. Florcia nie była zachwycona moczeniem szanownej stopy i płakała głośno i żałośnie. Że też z takich małych płucek może się wydobyć tyle hałasu!

Gustawek i Orbiś galopem przybyli na ratunek, ale nie mogli dosięgnąć poszkodowanej, bo była wysoko, u mnie na rękach, więc tylko siedzieli obok i miaucząco współczuli. Po zakończeniu ablucji Florencja została dokładnie wylizana z dwóch stron, więc szybo zapomniała o higienicznej traumie.
W pracy jak zwykle: pełne zanurzenie w ludzkim cierpieniu. Mam taką pacjentkę: zaniedbana pani przed sześćdziesiątką z wynicowaną (wywróconą na drugą stronę, wypadniętą i wiszącą w kroczu, jak główka noworodka) macicą. Prosta, miła kobieta, która dba o wszystko i wszystkich, oprócz siebie. Rok temu miała być zoperowana, ale spadła z zabiegu z powodu okropnej niedokrwistości. Potem nie udało się jej zoperować, bo hormony tarczycy poszybowały w kosmos. Teraz jest gotowiutka, nic, tylko kłaść na stół i wywalać tą drastyczną macicę, bo sytuacja kobiety woła o pomstę do nieba. Mieli ją wczoraj robić, ale... wyznaczyli termin operacji na październik.

Ja rozumiem, że chirurg nie weźmie jej do domu i nie zoperuje we własnym salonie, popijając koniaczek z kolegą anestezjologiem... Rozumiem, że inne pacjentki też uczciwie czekają... Ale do października jest jeszcze pół roku!!! Czasem trudno jest być trybikiem w niesprawnej maszynie. Moje dobre chęci i współczucie nie mają żadnego znaczenia. Nic nie mogę zrobić. Nie jestem wszechmogąca. Ale patrzeć na to cierpienie muszę. To nie jest najtrudniejszy przypadek, ale najbardziej bezsensowny.