» Nie cze 29, 2014 16:30
Kradzieże kotów domowych
Koty w mojej okolicy zaczęły po cichutku i bezpowrotnie znikać jakieś 3-4 lata temu. Wcześniej mój schroniskowy, piękny tygrysek był u mnie lat kilkanaście i odszedł na skutek ciężkiej choroby i wieku, a później w niespełna trzy lata straciłam trzy koty. Co do losu pierwszego z nich nie mam pewności, bo zwlekałam z jego kastracją i zaczął wychodzić poza ogrodzenie. Dwa pozostałe zostały przywabione i skradzione. Przywabić można emitując atrakcyjne dla kota dźwięki o wysokości do 65 kHz, analogicznie jak odstrasza się wykorzystując dźwięki budzące lęk. A może stosuje się inne sposoby? Koty funkcjonują na peryferiach naszej świadomości: zakodowało się, że jest ich (za)dużo, zwykły wchodzić, gdzie ich nie zapraszają, a ich towarzystwo niekiedy bywa uciążliwe. Jak kot zaginie (nie mówię tu o domowych pupilkach), to zwykle się stwierdza, że gdzieś się zapodział - zupełnie tak, jakby z własnej woli opuścił przyjazny mu dom. Nawet ci, którzy ze swoimi kocimi wybrańcami nawiązali wyjątkowe, magiczne porozumienie niezbyt uważnie obserwują pozostałe kocie towarzystwo (odnoszę to również siebie). Wracając do tematu: mój drugi kot - Muciek - dla odmiany w ogóle działki nie opuszczał. Nauczona złym doświadczeniem wykastrowałam go wcześnie. Od czasu niemowlęctwa Muciek wychowany był przez ludzi, a dokładniej przez dwie dziewczyny , które spełniały rolę jego mamy: karmiły go butelką, masowały brzuszek i kąpały, jak było trzeba. Muciek uznawał ludzi za swoją rodzinę, bo innej nie miał i łaził za mną po ogrodzie psocąc ile się dało lub wariując z psem. Bywało, że wychodził z domu sam , ale na każde wołanie zjawiał się natychmiast. Nigdy nie nocował poza domem. Nie miał jeszcze roku, kiedy go straciłam. Zdarzyło się to w połowie ubiegłego lata: szliśmy o zmroku z ogrodu do mieszkania, a Muciek jak zwykle plątał nam się pod nogami. Wzięłam go na ręce - co zresztą uwielbiał. W pewnym momencie zesztywniał, szarpnął się i pobiegł w kierunku narożnika działki zarośniętego krzewami. Wyraźnie usłyszał coś, co go przywabiło. Szukać zaczęłam go po 20 minutach, ale po Mućku nie było śladu. Szukałam go w nocy, szukałam następnego dnia - bez efektu. Długo rozważaliśmy, co mogło się z nim stać, ale nikomu nie przyszło do głowy, że Muciek został skradziony. Absurd - po co komu taki łaciaty dachowiec? Jak już otrząsnęłam się trochę z szoku, wzięłam ze schroniska (trafiła tam podrzucona w kartonie pod bramę) Bunię. Mądrą, rozważną, zdyscyplinowaną Bunię. Bunię czarodziejkę, potrafiącą zjednać sobie sympatię nawet tych, którzy z zasady kotów nie tolerowali. Niewątpliwie kotka ta całe swoje 7-letnie życie spędziła w towarzystwie osoby niepełnosprawnej lub z ograniczeniami wiekowymi w mieszkaniu blokowym. Bunia była "przylepiona" do człowieka. Wystarczyło przysiąść na 5 minut, a już gramoliła się na kolana i cała rozmruczana chłonęła bliskość ludzkiego ciała. Dla Buni nie było takiego momentu, w którym nie przyjmowała by z radością dotyku ludzkiej ręki. Jej zachowanie wyraźnie wskazywało, że była rozpieszczana przez kogoś, kto miał dla niej mnóstwo czasu i poświęcał jej wiele uwagi. Do działki podchodziła z rezerwą - zeszłej jesieni przesiadywała w progu i uważnie obserwowała, co się na niej dzieje. Czasem - podążając za mną - zapuszczała się głębiej, ale raczej nie pozostawała na niej sama. Zimą w ogóle nie wychodziła. Dopiero wiosną tego roku zaczęła oswajać nowe tereny: pierwszy raz pocałowała ropuszkę, odkryła, że po drzewach można się wspinać i zaczęła naśladować sunię w podgryzaniu niektórych traw. Jak byłyśmy w ogrodzie obie, to zawsze trzymała się w zasięgu mojego wzroku. Wszystkie drzemki ucinała sobie w domu - nigdy na zewnątrz. W nagrodę za swój niezwykle miły charakter otrzymała Bunia od nas specjalny bonus: co dzień wieczorem godzinkę poświęconą na jej "ugłaskiwanie". Wyciągała się wówczas jak długa puchatym brzuszkiem do góry, zaczynała mruczeć swoje kocie pacierze i popadała w stan ogólnej błogości. Zakończenie sjesty zawsze wywoływało jej głośne protesty. 21 maja br około godz. 21 Bunia jak zwykle zajęła przynależne jej miejsce na udostępnionych kolanach - jednak po kilku minutach nagle się zerwała , bardzo pobudzona, zdezorientowana, zaczęła się miotać po mieszkaniu, wpadła w jakiś karton, potem do szafy i ciągle podbiegała do drzwi wyjściowych. Gdybym wówczas skojarzyła to zachowanie z zachowaniem Mućka tuż przed zniknięciem, to pewnie bym Bunię uchroniła, a może nawet przy pomocy telefonu i życzliwych ludzi złodzieja przyłapała na gorącym uczynku. Ale nie przełamałam schematycznego myślenia. Wabienie Buni trwało długo - może 15 min z kilkusekundowymi przerwami, w których kicia się wyciszała. Pamiętam moment, w którym przykucnęła przy moim fotelu, patrzyła na mnie i tak jakoś żałośnie miauczała. Nie mogliśmy jej uspokoić, ani utrzymać na kolanach - szarpała się i była jakby w amoku. Nie chciałam jej wypuszczać, bo nigdy o tej porze już nie wychodziła - pomyślałam jednak, że może ma bolący brzuszek, nagłą potrzebę i woli ją załatwić w ogrodzie niż w kuwecie. W pewnym momencie obie z sunią usiadły pod drzwiami. Przyznam, że byłam trochę poirytowana dziwnym zachowaniem Buni. Otworzyłam drzwi. Niestety Buni nigdy już więcej nie zobaczyłam. Rano, kiedy po całonocnych poszukiwaniach zaczęłam logicznie myśleć nie miałam wątpliwości, że oba moje koty zostały przywabione i skradzione.Tylko kto miał z tego korzyść? Pierwsze podejrzenie padło na pazernych hyclów - niektórzy z nich jak wieść gminna niesie dopuszczają się nadużyć kuszeni unijnymi dotacjami przeznaczanymi m.innymi na odławianie zwierząt bezdomnych. Zaświtała nadzieja, że Bunia mogła trafić do Schroniska. Nim jednak tam dotarłam, zebrałam wiele informacji o innych kotach, które zaginęły na mojej i sąsiednich ulicach w ostatnim czasie. Dwa, trzy koty z jednego domu, kocica od małych - pojedynczych sztuk już nawet nie próbowałam zliczyć. Zmalała też liczba kotów wolno żyjących - z będącego po sąsiedzku stadka 5-6 osobowego pozostały dwie sztuki. Uświadomiłam sobie, że od tygodni nie widziałam biegnącego kota, choć dawniej często penetrowały kompostownik, lub przemykały się koło płotu. Niezwykłą rzadkością jest też kot martwy, np. przejechany przez samochód. Jakoś wcześniej zupełnie tych zmian nie zauważałam. Pełna nadziei pojechałam do Schroniska i niestety okazało się, że schroniskowe koty tez gdzieś wessało. Jak zabierałam stamtąd Bunię, to kociarnia pełna była zwierząt, na pewno było ich powyżej 100 - były wszędzie, kilka spało nawet w pomieszczeniu socjalnym dla personelu. Teraz miałam wrażenie, ze weszłam do Grand Hotelu: czyściutko, wysprzątane, białe dywaniki ....... tylko pensjonariuszy niedostatek. Podobno liczebność się zmniejszyła, bo koty zostały adoptowane do "bardzo dobrych domów". Jakoś nie mogę sobie wyobrazić kolejki łodzian chętnych do adopcji kotów. Zupełnie zdezorientowana zwróciłam się do administracji Schroniska z pytaniami w rzeczonej sprawie. Oto jakie otrzymałam odpowiedzi:
"1.Czy stykacie się Państwo z sytuacjami, w których właściciel poszukujący kota twierdzi, że został on skradziony?
Pracuję tu prawie rok i nie przypominam sobie takiej sytuacji.
2. Czy również zauważyliście spadek liczebności kotów w ciągu ostatnich dwóch-trzech lat?
Zadałem to pytanie pani doktor - podobno w tym roku nosówka mocno dała się we znaki dzikim kotom.We wcześniejszych latach nie odnotowaliśmy żadnych dziwnych fluktuacji w populacji kotów wolno żyjących".
Nie będę komentowała "kociej nosówki" ale przecież gdyby jakiś pomór znacząco przetrzebił kocie stada, to zarówno san-epid jak i inne służby miejskie miały by co robić. Martwe zwierzęta nie rozpływają się w powietrzu. Długo myślałam nad tym, gdzie podziewają się zaginione koty, co stało się z Mućkiem i Bunią? Na własny użytek ukułam teorię, że może w którymś z ościennych państw program antykoncepcji kotów osiągnął taki poziom, że ich populacja spadła poniżej bezpiecznej granicy. Nie ma kotów - są gryzonie, które rozmnażają się w tempie astronomicznym. Przekonał się o tym pewien przedsiębiorca, który kazał wszystkie koty ze swojej firmy odłowić i usunąć, bo mu brudziły. Nawiasem mówiąc jednym z tych kotów była mama Mućka, którego dwa dni po akcji znaleziono ledwo żywego w kotłowni. Po trzech miesiącach koty znów na zlecenie właściciela zasiedliły to miejsce, bo myszy i szczury okazały się zdecydowanie bardziej uciążliwymi sąsiadami. Nie bez powodu Pawlak odżałował dwa worki pszenicy, że o kole od roweru nie wspomnę na zakup zwykłego burasa. Plaga gryzoni to nie tylko straty materialne, ale też choroby roznoszone przez wszędobylskie, małe, sprytne zwierzaczki. Może więc otworzył się dobry rynek na koty i jak już zabrakło "legalnego" towaru, to ruszył przemyt i kradzieże?
Bardzo chciała bym rozpropagować ten temat po to, by zebrać informacje, czy tylko wokół mnie koty znikają - czego zresztą też nie zauważałam, dopóki nie wstrząsnęła mną kradzież Buni - czy też dzieje się to na skalę znacznie szerszą? Chcę też ostrzec właścicieli - dziwne zachowanie kota, to nie jego grymasy, a bodźce, które odbiera i z którymi sobie nie radzi.
A ja - cóż ja - najpierw uporać się muszę z ogromnym poczuciem winy, że przez głupotę i schematyczne myślenie nie zapewniłam Buni w swoim domu bezpiecznego miejsca. Następnie muszę zapomnieć o złych emocjach kierowanych do tych, którzy otrzymali korzyść z jej kradzieży, bo w chwili obecnej zupełnie nie po chrześcijańsku, ale ze szczerego serca życzę im połamania rączek i nóżek oraz długiej, kosztownej i bolesnej rekonwalescencji. A później, to już może będę mogła wspomnienia związane z Bunią odłożyć do szuflady z etykietką "to, co mi się dobrego w życiu zdarzyło". No i jeszcze bardzo bym chciała dowiedzieć się, gdzie naprawdę podziały się koty, które w ostatnim czasie zaginęły. A może tego właśnie wcale nie powinnam chcieć?