Rozmawialam z Jagielskim telefonicznie. Nie bedziemy podejmowac interwencji. Nie mamy pewnosci czy to fibrosarcoma, nie mamy mozliwosci tego wykluczyc, biopsja nie pozwolila na potwierdzenie.
Lunka stan kliniczny a takze postac zmiany ( rozsiana i naciekajaca) nie rokuja dobrze w przypadku operacji, leczenie chemioterapeutyczne nie wchodzi w gre, ze wzgledu na stan nerek i watroby.
Oznacza to mniej wiecej, ze operacja z duzym prawdopodobienstwem nie dalaby wiele a z jeszcze wiekszym prawdopodobienstwem- Luniaczek nie przezylby resekcji czy okresu pooperacyjnego.
W takiej sytuacji, zwlaszcza jesli istnieje jednak
mozliwosc ze to nie to ( dr Ania tak uwaza i to mnie nieustajaco pociesza) narazanie Lunka byloby glupota. Narazenie na cierpienie i pewnie skrocenie mu zycia- byc moze bez sensu.
Bilam sie z myslami i wciaz bije, to nie fair, ze Luneczkowi wciaz sie cos przytrafia i wiaz tak naprawde nie moge nic z tym nowym "czyms" zrobic- bo stan Luniaka na to nie pozwala

Ale chyba w tym wypadku tak musi byc...
Musze pogodzic sie z tym, ze byc moze moj Luneczek ma postepujacy, bardzo zlosliwy nowotwor, ktory wciaz sie rozprzestrzenia i z pewnoscia raczej predzej niz pozniej zabije mojego Skarba.
Pewnosci ze tak jest- nie mam i nie bede miec.
Musze nauczyc sie z tym zyc- kontrolowac wyglad guzow, leczyc dalej choroby chroniczne, reagowac na kazda zmiane. Kochac Lunka bardzo bardzo, zachlanie, coraz bardziej kazdego dnia. Cieszyc sie z kazdej chwili razem. I nie myslec, nie zastanawiac sie wciaz i wciaz- czy to nowotwor, czy Lunek bedzie zyl? Co bedzie dalej? Bonikt, nikt mi tego nie powie...
Sluchajcie, wiem, ze moja sytuacja nie jest taka zla ale jakos mnie to wszystko dzis przytlacza i przeraza.... Jak, no jak mam sie "nie martwic za bardzo na zapas"?????
