Wróciłam
se z pracy.Dotargałam nery i insze dobra.
Wpadwszy do chałupy biegusiem nastawiłam tzw zupę. Tzw dlatego,że z porcji kociej wywar upichcony został. Tylko teraz gotowany był nie na udzikach ale skrzydełkach promocyjnie zdobytych co w przyprawach i panierce trafić miały do piekarnika. W związku ze związkiem trafiły skrzydła jednak do gara bo dzieci kuraka
chcom a rodzina nie wyraża chęci piekarnikowania.Teraz straciła szansę...bezpowrotnie.
Ale ja nie o tym chciałam tylko jak zwykle ględzeniu uległam.
Miałam zaszaleć i ogórkową ugotować. Precz pomidorówce. Precz sosom wszelakim.Jeśli jednak ktoś myśli,że ogórasy sama miałam kiedyś tam nastawić na kiszenie a potem z radością trzeć na tarce,to bardzo się myli. Zakupiłam słoiki w...promocyjnej cenie. Moje sprawności kulinarne polegały jedynie na odwodnieniu tychże słoików na patelni przesmażone z masełkiem.Ot, takie oszukaństwo.
Ale ja nie o tym chciałam...
Obierając ziemniaczki do zupinki, pilnując patelni ,a przede wszystkim kotów by się nie zagotowały usłyszałam pukanie do drzwi. Nie powiem żem się ścieszyła. Pomyślałam o koleżance co nudzi się i nie mając celu ,chciała sobie posiedzieć i pogadać. A ja zakocona i zazupiona jestem.Cholera.
Otwieram radośnie się ubierając twarzowo. A to
sonsiad z paką.

Pakę otrzymałam z narzekaniem,że na pudle pisze 3 kg a on na swoje mięśnie czuje,że więcej jest.
Sonsiad ma swoje zady i walety

i kiedyś tam napiszę jak się z przeziębienia leczył. Kiedyś... bo to długa historia. Długa ,bo ja zawsze umieram ze śmiechu

Ale fajny jest a przez to "leczenie" jeszcze fajniejszy.
Ale ja nie o tym...
Paczka wręczona została, otworzona i okazała się pełna puszeczek animondy dla dzieciaków.
Ufff...
Dotarłam do końca opowieści.
Goyce serdecznie dziękujemy
