Właśnie wróciłam od Mefisty. Siedziałam u niej całą godzinę - jest rozkoszna. Ale skubana nabrała już sił, bo przy przemywaniu oczek wyrywa się strasznie, nie udało mi się zrobić tego dokładnie. Spróbuję jeszcze później

W kuwetce znowu minimalnie luźniejsza kupka
(nadal jednak brak w niej robali - nie wiem, czy się już martwić?). I zaczęła sporo siusiać, bardzo mnie to cieszy. Skończył się ten napój izotoniczny, więc ma niestety wodę, mam nadzieję, że coś chlipnie, kiedy będzie jej się chciało pić. Na śniadanko dostała Animondę, oczywiście z dodatkiem drożdży i Fortainu.
Przed południem ma podjechać po nią Aga. Szczerze mówiąc, będę za nią strasznie tęsknić

nawet mój Grześ wczoraj był jakiś taki nieswój, wypytywał się, czy jej będzie potem dobrze, wzdychał, że jest Mefista taka słodziutka, a nie ma prawie nic swojego - wędruje z miejsca do miejsca, z rąk do rąk... Oboje przywiązaliśmy się już trochę do tej kruszynki. Ale w chłodnym garażu nie doleczymy kociego kataru, a schroniska staramy się w ogóle nie brać pod uwagę. U Agi przez te kilka dni będzie jej dobrze i cieplutko <3
Domek na cito!

Edit: A na poprawę humorków przypomniały mi się rozmowy z moim ulubionym weterynarzem, kiedy byliśmy u niego z Mefistą

- No to zrobi pani dwa zastrzyki.
- Ja?! Jak to?!
- No musi pani, to dobry i skuteczny antybiotyk, ale kuracja musi być ciągła. Co drugi dzień musi dostać.
- Ale jak ja mam to zrobić?! Ja nawet nie wiem, w co mam trafić!
- Proszę pani. Ogólna zasada jest taka: należy trafić w kota.

- Pani tu podejdzie, ja pani pokażę. Bierze pani koteczkę za kark, a dwoma palcami robi jej pani taką fałdkę trochę niżej. W tę fałdkę wbija pani igłę, puszcza pani skórę, która powinna się rozejść normalnie, i w miarę spokojnie naciska pani strzykawkę. A jak ta fałdka się nie rozejdzie, to znaczy, że pani przebiła ją na wylot i zrobiła z biednej koteczki szaszłyka.