Jestem po Wydziale Informatyki i Komunikacji Uniwersytetu Ekonomicznego. Startowałam ze zmianą pracy do wydawałoby się całkiem sensownej firmy. Babka siedziała przepraszam! "rozwalona" na fotelu. Ja przed nią, w zimowej kurtce, bo to luty był, w tropikalnej temperaturze biura, na stojąco. "Ale Pani na pewno umie Płatnika ZUS obsługiwać?". Jasny gwint, wdrażałam go w firmie w 1999, a potem pomagałam w aktualizacjach autorom programu. Robiłam na bieżąco upgrade w Działach Księgowości i Rachuby Płac.
"Ale Pani na pewno tego Płatnika...?". Kazał sobie babsztylionek pokazywać zgodne z CV zaświadczenia, świadectwa i dyplomy. Palcem! "Które to". Bo się czytać nie chciało.
Kiedy przyjmowałam pracowników do pracy, normalne było dla mnie, że jeśli ktoś zgłosił się na 08.00 w biurze, a jest na przykład z Lipnicy Wielkiej albo z Zubrzycy Dolnej, to wyjechał z domu najpóźniej o 04.00 rano. Normalne było rozebranie

kandydatów na wieszak ubraniowy i usadzenie towarzystwa przy stole konferencyjnym i poczęstowanie kawą lub herbatą (gdyby prezes nie uznał użycia zasobów firmowych za celowe

miałam zawsze swoje zapasy w biurku).
To przecież tylko cieśle, murarze, zbrojarze... Albo aż!
Przepraszam za Offtopica Villentretenmerth, ale tak się tu zebrało na rossmówki o pracy, że energia kosmiczna chyba idzie się paść.
Editka: Oczywiście nie chodzi mi o poczęstunek, tylko o to durne rozpuszczające kandydatkę do pracy, w zimowej kurtce, stanie przed panią "rozwalającą się". Temperatura naprawdę była tropikalna.