Dziękuję w imieniu Mikusia. On jest bardzo dzielny i ranki ładnie się goją.
Mam teraz za to inny zgryz. Związany z tym panem:

Otóż Rudolf postanowił o mnie zadbać.
Najpierw walczyłam ze sr... ekhm... niedyspozycją żołądkową Lary. Potem moja ruda boskość postarała się o katar swój osobisty, żebym się nie nudziła. Ok, dałam radę.
Aktualnie leczę TYLKO Mikusiowe dolegliwości, więc rudość pomyślała, że najprawdopodobniej mi nudno i trzeba działać.
Zapewne rudość myślała usilnie nad tym, jak by się tu rozchorować i na co... Może zorganizujemy sobie jakiegoś gluta w nochalu... Albo walniemy pańci do kuwety jakieś niepokojące treści... No cokolwiek...
I gucio!
Trudno, koci organizm odporny teraz jak czołg i jak na złość nic się kocura nie ima...
Zawiedziona rudość zatem myślała dalej usilnie. Szare komórki parowały, mózg się przegrzał (dolać borygo! over!) i w końcu JEST! Trzeba się uszkodzić me-cha-nicz-nie!
Yeah!Nie wiem, co wyczyniał, ale zarył o coś karkiem tak, że osiągnął naprawdę spektakularny efekt. Odgarnęłam futro i mało nie zemdlałam, mimo, że twarda kobita ze mnie i nie takie cuda oglądałam...
Rana przypomina Wielki Kanion, a rudość wygląda jak po nieudolnym szlachtowaniu i jest naprawdę z siebie DUMNA.
Oczywiście za wizytę u weta znowu obraził się na całe życie.
Dobrze, że bujne futro zasłania Rudolfowe osiągnięcie i narażam się na ten widok wyłącznie przy opatrywaniu... (Na szczęście obeszło się bez szycia – rudość nie poszła zatem na całość.)
Chcę do mamy!