O ile wczoraj upał nie był u mnie mocno odczuwalny (mimo wysokiej temperatury), o tyle dzisiaj nie ma mowy o przebywaniu na tarasie czy w ogrodzie. Musiałam jechać do sklepu po whiskasa dla Szczypiorków (na wieczór włącza im się niepohamowany głód i zabrakło mi jedzenia dla nich), wsiadłam na rower. Dopóki byłam w biegu, super. Jak tylko się zatrzymałam, wprost zalałam się potem i potem musiało upłynąć kilkadziesiąt minut po powrocie do domu, żeby wyschnąć i opanować temperaturę ciała.
Zatem dzisiaj siedzę murem w domu.
I nagle słyszę, że któreś mi płacze pod tarasem. Wybiegłam boso i widzę, że to Femcia zawodzi nad piękną jaszczurką. Jaszczurka jeszcze niektnięta. Zanim wróciłam po klapki i dobiegłam do Femki, zastałam już tylko ruszający się ogon. Widok O-H-Y-D-N-Y. Po jaszczurce już nie było śladu. Na szczęście Femka skupiła się na obserwacji ogona i odpuściła płazowi. Jaszczurka była wyjątkowo duża, jak na tutejsze okolice, pięknie, zygzakowato ubarwiona w różnych odcieniach brązu. Na szczęście udało jej się zwiać.
Felutek śpi na górze w wiklinowej wieży, Burek na kaflach w ocienionej części tarasu, Femka kursuje dalej (skąd ta staruszka bierze siły

), a o miejscu przebywania Zośki nie wiem nic, ale odsunięte drzwi szafy sugerują, że zapadła tam w sen.
Debi poleguje w oczku wodnym, co oznacza, że wieczorem czekają mnie ekstremalne doznania węchowe.
Idę czytać Politykę. Przeczytałam już artykuł o tym, jak ortodoksyjni katolicy (tacy, którzy biegają do księdza pytać, co Kościół mówi o możliwościach medycyny) walczą z bezpłodnością. Jestem zszokowana.