
W końcu trzeba było się zebrać i założyć wątek również tutaj, z racji odwiedzania tego forum, tym bardziej miałam ochotę trochę podzielić się historią i przeżyciami. Mam nadzieję, że Was nie zanudzę, bo czasem mam tendencję do tworzenia przydługich opisów i snucia refleksji, dlatego proszę zwracać mi uwagę

Wieczorem wybrałam się z koleżanką na spacer. Wracając odkryłam, że coś za nami idzie, chowa się w krzakach i przeskakuje przez podwórka. Na początku nie wiedziałam co to, bo było dość ciemno, ale kiedy tylko udało mi się dojrzeć błysk kociego oka zza ogrodzenia, byłam pewna. Kot przeskoczył właśnie na piękne podwórko, którego pilnował wielki owczarek niemiecki. Pies czaił się na kota z tyłu, gotów do ataku, mój krzyk i kot przeskoczył zwinnie przez ogrodzenie, przeszedł za nami przez ulicę, chociaż go nie wołałyśmy i podążał za nami krok w krok, jak cień, aż do mojego domu. Pod schodami miał opory, żeby wejść, zastanawiał się, ale skorzystał z okazji, kiedy otworzyłam drzwi i po raz pierwszy od naszego spotkania powiedziałam: Kici kici...
Luna jest z nami już od roku. To ona chwyciła mnie za serce swoim przenikliwym kocim spojrzeniem, jakiego nigdy nie doznałam, to ona pokazała mi, że koty są inteligentne i rozumieją, co się do nich mówi. To ona wprowadziła mnie w koci świat. Nauczyła mnie kociego języka gestów, pomruków, miauczenia, dzięki temu poznałam to, czego chce, a ona zrozumiała moje oczekiwania. To tak jakbyśmy znały się od dawna... Jakaś nić porozumienia, coś szlachetnego. Nie umiem tego nazwać, ale ją kocham. Od tej właśnie pory pokochałam koty, widzę w nich coś szczególnego, czego przedtem nie umiałam zobaczyć.



Tak wyglądała kilka dni po przygarnięciu.
Minął miesiąc, a życie nas znów zaskoczyło, witając mamę usłyszałam od niej: Niespodzianka! Nie zwróciłam na te słowa uwagi, nie przyjrzałam się, co ma na ramieniu, gdy tylko zapaliłam światło, dostrzegłam znane mi rysy.
Siedział tam najpiękniejszy kot jakiego w życiu widziałam! Tricolorowa malutka kruszynka z pięknymi zielonymi oczami. Z zachwytem wzięłam ją na ręce i ruszyłam by się nią odpowiednio zająć, potem wysłuchałam opowieści mamy. Kotka, bardzo malutka błąkała się w okolicy pracy mojej mamy już jakiś czas, nikt się nią nie interesował, "no bo i po co kolejny obowiązek na głowie"? Mała kruszyna chodziła i żebrała, a choć wtedy był październik, to szybciej przyszła do nas zima, stopni było wiele poniżej zera, na dworze mroźny, przeszywający wiatr. Jakiś pies pochwycił kotkę w pysk, bawiąc się z nią i równocześnie tarmosząc, więc wkroczyła moja mama - Na szczęście.
Kotka była skrajnie wychudzona, jadła za trzy koty, ale kości było jej widać na kręgosłupie i małe żeberka, oczy miała załzawione. Jak się później okazało przyniosła koci katar, potem zapalenie, trzeba było to zwalczyć. Daliśmy radę, choć było ciężko, chwilami myślałam już, że nie będzie najlepiej, jak malutka odmówiła przyjmowania jedzenia i wody, ale walczyłam o nią ponad wszystko. Strzykawka bez igły - woda, rozdrobniony pokarm i bardzo aromatyczny, bo nos miała całkiem zawalony, ledwo co przez niego oddychała, zastrzyki, krople, wszystko byleby malutka była z nami. Udało się, była dzielna!
Fiona według mnie musiała być najsłabsza z miotu, jest dość chuda, niewyrośnięta, jej ząbki nie są jeszcze dorosłymi kocimi zębami i coś mi się wydaje, że na zawsze będą już takie, ale dzięki Fionie poznałam, że koty mają coś z psów, tak właśnie. Machanie ogonem nie zawsze musi oznaczać niepokój, złość, agresje, ale może wyrażać zadowolenie, przyjemność, radość. Poznałam po raz pierwszy kota, który nie miauczy, a jeżeli już to robi, to albo w stresowej sytuacji, jak np. jadąc do weterynarza - płacze, albo cicho, ledwo słyszalnie i bardzo cieniutko prosi o jedzenie, z reguły pomrukuje, właściwie robi to cały czas, podobnie jak koty przy zabawie, kocham ten dźwięk i mogłabym go słuchać w nieskończoność.

Tak wyglądała może z 10 dni po przygarnięciu, gdy nabrała już trochę więcej ciałka:


To już obecne fotki:


Myślałam, że nic już nas nie zaskoczy, ale bardzo się myliłam...
Niedawno(trochę ponad dwa tygodnie temu), na naszym podwórku pojawiła się malutka kicia. Z wydatnym brzuszkiem i o krótkich łapkach. Nie bała się ludzi, wprost lgnęła do nas, musiała mieć z nimi styczność. Ruszyłam na poszukiwanie opiekuna, ale nikt się o nią nie upominał, nie znał, nie widział. Zamieściłam ogłoszenie, cisza. Wedle naszych przypuszczeń kotka została nam podrzucona, wszystko na to wskazuje.
Kotka wyglądała naprawdę dobrze, miała piękną puszystą sierść. Wykąpałam ją, trochę ciemnej wody poleciało, wyczyściłam uszka i tu był większy problem, bo było naprawdę dużo ciemnej wydzieliny, to mnie bardzo zmartwiło. Wiedziałam, co to może być i pojechaliśmy z nią do weterynarza, została standardowo odrobaczona, odpchlona i stwierdzono u niej świerzb uszny. Podana została maść o konsystencji żelu, potem następna wizyta, bo okazało się, że wyskoczyło nam kilka małych, niepokojących krost na rękach. Kotka została zbadana pod promieniami UV i okazało się, że ma grzybicę. Jej cała sierść świeciła, ale żadnych zmian nie było widać. Tak więc zaczęła się nasza walka. Dostała szczepionkę, jedziemy na kolejną. Niestety nas również zaraziła, aczkolwiek mam nadzieję, że zostało to już zaleczone, dostaliśmy maść na krosty, już się zagoiły, mam nadzieję, że wkrótce znikną. Najgorsze jest to, że zaraziła też nasze dwie kotki.
To mała Raja, której szukamy dobrego domku, ale trochę już w to zwątpiliśmy i rodzice coraz bardziej się do niej przekonują(niestety w przeciwieństwie do naszych kotek), więc całkiem możliwe, że u nas zostanie:
