Kim był Bongo ? Bonguś był bezdomynym kociakiem, którego dokarmiała moja koleżanka w pracy, jak było zimno wpuszczałyśmy go do biura i spał sobie na krześle. Od samego początku Bonguś czuł do mnie wyjątkową sympatię, uwielbiał wdrapywać się na kolana i usypiać, a ja wtedy byłam psiarą, w domu miałam 10 letnią suczkę i cały czas słyszałam, że koty są brudne i wszędzie włażą....
Bongo naprawdę był brudny, jego biało-czarne futerko często było szaro-czarne, i kolor ten zostawał potem na moich spodniach... a mimo to nie mogłam go z tych kolan zgonić. Nawet mój pies nie przytulał się tak do mnie... Chciałam go wziąć do domu, ale cała rodzina powiedziała kategorycznie "nie"
W czasie ferii poszłam na urlop, koleżanka dzwoniła, że Bongo od kiedy mnie nie ma przestał się pojawiać, przyszedł po tygodniu, pokaleczony i chudy jak szkielet, na cito zabrałyśmy go do lekarza, był operowany, po operacji trzeba mu było podawać leki, po ciężkiej przeprawie w domu, jak zagroziłam, że się spakuję i odejdę, Bongo wylądował u mnie na czas leczenia, w mig pokochała go cała moja rodzina ( choć była to brudna obandażowana kupka nieszczęścia), nawet Żabcia go zaakceptowała, choć przestała być jedyna i najważniejsza w domu. Oczywiście po wyzdrowieniu Bongo miał zostać z nami, tyle że nie wyzdrowiał. Operacja się udała, ogonek i blizny się goiły, wydawało się że będzie super, i wtedy Bongo przestał jeść, wymioty, biegunka, byliśmy u kilku wetów, w weekend, jak już było bardzo źle trafiliśmy do weta na dyżurze, który rozpoznał, że Bongo jest zatruty, zaczęła się walka o jego życie, którą po kilku dniach przegraliśmy....
Ponieważ chcieliśmy wiedzieć czy mogliśmy Bonga uratować wet zrobił sekcję, która wykazała, że jego wnętrzności były przeżarte, nie miał szans, nawet gdybyśmy od razu wiedzieli, że był zatruty i co zjadł... Wet powiedział, że w takim stanie musiał do mnie trafić i żył chyba siłą woli albo miłością do mnie. Z jednej strony mi pomógł, bo wiedziałam, że zrobiłam wszystko co mogłam, a z drugiej dobił, bo do dziś dręczy mnie myśl, że gdybym wcześniej może go wzięła to by żył...
To,że odchodził w ciepłym i suchym miejscu, otoczony życzliwością, miłością i opieką to kiepska pociecha... odszedł 14 lutego 2008 roku...

To jedno z kilku zdjęć Bonga jakie mi zostały, najpierw był słaby po operacji, a potem chorował nie mieliśmy serca go stresować zdjęciami....
Do tego żeby wziąć drugiego kota namówił mnie wet, ja ryczałam słysząc, że Bonga nie da się uratować, a on mi tłumaczył, że najgorsze co mogę zrobić, to zamknąć się w sobie i w postanowieniu, "żadnego kota więcej"... bo przecież jest tyle biednych kotów, których nikt nie chce... zmarnowałoby się tyle miłości. Po uzyskaniu zapewnienia, że każdy kot zostanie przez niego gruntownie przebadany, zaszczepiony i że będę mogła dzwonić o każdej porze dnia i nocy jeśli coś mnie zaniepokoi, obiecałam sprawę przemyśleć

I tak pojawił się Maciuś, 4 miesięczny kocurek z DT w Bytomiu. Znalazł go w internecie mój brat. Ja nie chciałam szukać....
było mi wszystko jedno, warunki postawiłam dwa:
1. Miał być bezdomny;
2. Zupełnie nie podobny do Bonga.