Któregoś poranka, pod koniec sierpnia ubiegłego roku, spieszyłam się okropnie, bo wyleciałam z domu w ostatniej chwili. Pod domem, przy piwnicznym okienku siedziało piękne czaro-białe futerko i zamiauczało do mnie..

Cholera, nie mam czasu!! Ale mimo wszystko zatrzymałam się na chwilę i zobaczyłam, jak z okienka wychodzą trzy malutkie, też czarno-białe kiciusie..

Zrobiłam krok, kiciusie zwiały do piwnicy, zrobiłam drugi – mamusia też. Pobiegłam coś tam załatwiać i jak wróciłam, po kilku godzinach, nikogo nie było. Minęło kilka dni, zdążyłam zapomnieć o kotkach, tym bardziej, że w naszej piwnicy jakoś specjalnie do tej pory żaden kot się nie zadomowił...

Najwyraźniej nie wyczuwał przyjaznej atmosfery..
Jakoś na początku września, tym razem po południu, wracałam z pracy i znowu biegiem, bo jeszcze gdzieś tam byłam umówiona, a na ulicach korki, jak zwykle. Znowu nie miałam czasu.. I znowu w piwnicznym okienku siedziało to samo futerko i patrzyło.. Tym razem pomyślałam, że przynajmniej zwalę na korki swoje spóźnienie i podeszłam do kici.. Tym razem pozwoliła się pogłaskać..

Posiedziała chwilkę i wlazła przez okienko do piwnicy. A ja niestety znów poleciałam załatwiać różne sprawy.. Wróciłam wieczorem. Nakarmiłam swoje towarzystwo, cały czas przebywające na wojennej ścieżce, a właściwie nawet – autostradzie! Sześciopasmowej!!
Przygotowałam trochę kociego jedzonka i zeszłam do piwnicy. Była godzina siódma, może ósma, w końcu jeszcze nie głęboka noc, tym bardziej we wrześniu, ale piwnica była już zamknięta na cztery spusty! Wróciłam zawiedziona do domu..
