Felut.
Zaczynam podejrzewać, że jego pojawienie się na mojej drodze było zemstą moich wrogów, których - nie ukrywajmy - mam pod dostatkiem

Bo to przecież niemożliwe, żeby to był przypadek. Tuż przed jego przyjściem mój dom był poukładany, system żywienia zdrowy, a lał tylko Burek i to wyłącznie w sytuacjach, gdy podjęłam decyzję, z którą on się kategorycznie nie zgadzał.
System żywienia szlag trafił. Rok temu na górze w miseczkach stały chrupki dla staruszków, co miało chronić kocie nerki z tendencją do podwyższonych parametrów. Chrupeczki były dobrej jakości (i są w dalszym ciągu

) i stanowiły podstawę diety zasrańców. Na śniadanie dostawały symboliczną porcję jakiejś pośledniejszej saszetki, bo - nie ukrywajmy - im bardziej pośledniejsze tym bardziej Szczypiorkom smakowało. Dobra ze mnie pańcia, więc i te potrzeby smaków fastfoodowych zaspokajałam. Na obiad zawsze mięsko, czyste.
Felut, gdy był jeszcze w więźniu (w sensie na łazienkowej kwarantannie) wymiatał z misek wszystko, co mu dałam: mięsko i chrupki dla dla kocich dziecków. I smakowało.
Jak tylko odzyskał względną wolność (albowiem opuścił łazienkę, ale z domu przez całą zimę nosa wychylić nie pozwoliłam), uznał, że chrupeczki są niejadalne, a mięsko owszem, ale w innych nieco proporcjach: najchętniej feliź, ostatecznie (jak głód przyciśnie) cycek kurzy.
W dodatku Felut na początku był potwornie zarobaczony i po wyjściu z łazienki miał tego klasyczne objawy: dochodził do miseczki, lizał jej zawartość, a następnie odchodził, dalej wyjąc nie wiedzieć czemu. Oczywiście rozsądek podpowiadał bujne życie wewnętrzne, ale emocje podsuwały obrazy dramatyczne, typu śmierć głodowa lub inna śmiertelna choroba. Więc zanim podałam specyfik morderczy dla glist wszelakich, na każde miauknięcie smarkacza wyciągałam co lepsze kąski, przyzwyczajając go tym samym do zachowań terrorystycznych. O chrupkach już w ogóle mogłam zapomnieć.
Robale zostały wytłuczone, ale nawyki jak najbardziej zostały. Do tego wrócił duży apetyt. A ponieważ nie miałam doświadczeń w żywieniu kotów tylko mokrym, a dodatkowo Felut jest chudzieńki jak niteczka, więc zapraszałam go do miseczki często.
Efekt? Szczypiorki rozmiłowały się w jedzeniu za każdym razem, gdy:
1. wejdę do kuchni,
2. zrobią kupę i zwolni się w brzuchach miejsce,
3. wrócą ze spaceru,
4. stracą kalorie w czasie intensywnego snu,
5. abotak.
Najgorsze, że żadne saszetki typu animonda nie przyjęły się, a kurzy cycek jest akceptowalny tylko raz dziennie. Pozostałe posiłki muszą się składać - ostatecznie - z felixów. Najchętniej zaś koteczki pożerałyby whiskasa.
To nie koniec, niestety, negatywnych skutków pojawienia się Feluta. Ma on, jak pisałam, defekt tylnej łapy, co specjalnie mu nie przeszkadza, ale powoduje, że Felut nie skacze, nie przejdzie przez siatkę (i to akurat dobrze

) i ogólnie jest mniej sprawny, co wyklucza opuszczenie przez niego działki. A teraz jest to niemożliwe. Niestety, muszę wymienić bramę. I oto okazało się, że te standardowe bez większego problemu zostałyby przez małego kotka pokonane, ponieważ odległość prętów oraz między bramą a ziemią jest na tyle duża, że smark spokojnie wyczaiłby szansę na dłuższy spacerek. W efekcie musiałam zamówić bramę znacznie droższą, bo gęstą i z czymś tam pod spodem, żeby dziury do ziemi nie było. I mam o to solidnego wnerwa.
EDIT: Debi też uznała, że przysługują jej te same prawa i za każdym razem maszeruje z kotami do kuchni domagając się przysmaków
