Wczoraj skończyłam polowanie.
Małe czarne z podwórka siedzi w mojej łazience - dziewczynka, jakieś dwa kilo żywej wagi, bardzo zaglucona i bardzo grzeczna. Wprawdzie na powitanie przegryzła mojej mamie palec, ale już u weta dała się się spacyfikować gołymi rękoma (fakt, że wet magik jest, jeśli idzie o koty), przy zastrzykach nie protestowała, a potem w domu też przyjmowała dotykanie jako mało przyjemną konieczność, ale nie coś, z czym trzeba walczyć.
Na szczęście upatrzyła sobie miejsce na regaliku, więc nie mam stresa, że mi się od okna doziębia.
Bardzo, bardzo jest wystraszona...
Sterylka dopiero jak zaleczymy katar.
Tuliś nadal siąka nosem, ale łazi po mieszkaniu coraz swobodniej, nie mówiąc już o tym, że przychodzi do miseczki i pobarankować. Spał też u mnie na kołdrze.
Szara wczoraj wieczorem udowodniła, że potrafi wyjść mimo zawiązanych drzwiczek, a potem zdematerializowała się na kwadrans. Pewnie szukałybyśmy jej dłużej, gdybym nie próbowała podnieść wiszących przez oparcie fotela spodni. Kotka była w nogawce.
Harry Houdini jest, ot co!
Ale ładnie kuwetkuje, miski opróżnia - zanim ją puścimy, solidnie się utuczy, mam nadzieję.
Na podwórku wykładam jedzenie, zobaczymy, czy coś jeszcze tu krąży.