Kot, to kot! Nieważne, jakiej jest rasy. Niezależnie od rasy każdy tak samo czuje ciepło, głód, strach, szczęście, czy miłość. Jeśli kot jest mój, to jestem za niego odpowiedzialna, mam go kochać i zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby był szczęśliwy.
Kupiłam pierwszego ragdolla, bo uroiłam sobie, że kot wypieszczony w hodowli będzie całkowicie zdrowy. Stwierdziłam, że wolę zapłacić hodowcy, niż weterynarzowi. Przykra prawda jest jednak taka, że jestem meganaiwnym przedstawicielem własnego gatunku, wskutek czego przez pół roku leczyliśmy lamblie i odkażaliśmy dom, oraz wszystko, co popadnie. Ale, co tu dużo mówić, ragdolle są cudne. Mają oczywiście swoje wady, bo kto ich nie ma, ale to niewątpliwie puchata personifikacja miłości w najmiększej, mruczącej postaci. Kocham moje ragdolle, chociaż o czułym okładzie z kota na skołataną głowę mogę tylko pomarzyć. Takia zachowanie preferował Maurynio, ale on się już nie powtórzy.
Byłam dziś w Serocku. Odwiozłam dzieci do szkoły i pojechałam do Basi, ale ponieważ byłyśmy umówione na dziesiątą, miałam masę czasu na zakupy i spacer. Serock, to takie swojskie miasteczko, gdzie ludzie przeważnie się znają.
Też wychowywałam się w małej miejscowości na Podlasiu, takiej z rodzaju tych, co to, jak w jednym końcu ktoś kichnie, to w drugim mu mówią "na zdrowie". Wszyscy się tam znali, a idąc ulicą należało powiedzieć "dzień dobry" każdej napotkanej osobie, zaś wchodząc do czyjegoś domu w pierwszych słowach chwaliło się Boga. Powszechnie wiadomym było w jakim wieku jest każde dziecko, ile lat i jakie imiona mają jego rodzice, dziadkowie i pradziadkowie, kto na co choruje, co lubi, a czego nie znosi, kto kupił nową krowę, albo kiedy się czyja klacz oźrebi. Ludzie się wzajemnie znali. Miało to swoje dobre i złe strony. Byli tacy, którzy działali w myśl zasady: "nic tak człowieka nie cieszy, jak nieszczęście drugiego" i było im przykro, jak sąsiadom dobrze się wiodło. Ale większość mieszkańców stanowiły osoby bardzo życzliwe, chętnie niosące pomoc i wsparcie. Każdy, miał własne obowiązki w miarę możliwości dostosowane do wieku i sił witalnych. W takiej małej społeczności istniał rozwinięty system kontroli i jeśli ktoś przekraczał ustanowione granice w miejscu "co wypada, a co nie wypada", albo łamał sztywne normy, to był otaczany ostracyzmem. Ludzie wtedy ostro plotkowali i odsuwali się od takiej osoby i jej rodziny. No, chyba że, to był bijący żonę pijak, wtedy członkowie rodziny doświadczali współczucia i często także pomocy. Wszyscy mieszkańcy w każdą niedzielę chodzili do kościoła i bez dyspensy od proboszcza, ogłoszonej z ambony, nikt nie ośmielił się pracować w niedzielę. Ludzie żyli zgodnie z rymem pór roku, szanowali przyrodę i często: siebie nawzajem.
Takie miasteczka mają swój niepowtarzalny urok. Podoba mi się Serock. Widziałam kwitnący krzew jaśminu i czarnego bzu. Ptaki śpiewały, kukułka mnie okukała do imentu. Wydaje mi się, że takie życie blisko przyrody i w zgodzie z nią, pozwala uniknąć ciągłego zmęczenia, zapewnia pewnego rodzaju poczucie bezpieczeństwa i spokój. Człowiek czuje, że jest na swoim miejscu. Wyjechałam z tamtego miasteczka, żeby skończyć szkołę u franciszkanek, potem były studia, praca, małżeństwo, dzieci. Niestety wszelkie stanowiska pracy w małych miejscowościach są nieomal dziedziczne. Na Podlasiu nie miałbym z czego się utrzymać. Kiedyś mieszkanie w Warszawie było szczytem moich marzeń, a teraz, kiedy powoli się starzeję, czasami chciałbym zamieszkać na wsi. Chociaż muszę przyznać, że Białołęka, druga co do wielkości dzielnica, to taka trochę wieś - Warszawa. Znam moich sąsiadów, nasze dzieci chodzą razem do szkoły, a po lekcjach wspólnie się bawią. Często widuję znajome twarze i zdarza się, że wiem, które dziecko jest czyje... Warszawa wciąga i łatwo tu zapuścić korzenie, chociaż przez pierwszy miesiąc miałam delikatne objawy klaustrofobii, tak bardzo brakowało mi przestrzeni. Z atrakcji, jakie oferuje stolica nie mam okazji często korzystać. Wiodę życie w biegu, ciągłym pośpiechu. Wstaję, ogarniam koty, siebie i mieszkanie, o szóstej przychodzi opiekunka, a ja jadę w korku dwadzieścia trzy kilometry do pracy, wracając spowrotem robię zakupy, potem szybko karmię koty i robię obiad. Jadę do szkoły po Zosię, bo chłopcy na szczęście już sami wracają, daję dzieciom jeść, pilnuję lekcji, wożę na zajęcia dodatkowe, podaję kolację, czytam bajki, a jak potomstwo śpi to zostaje mi jedynie pranie, sprzątanie i... padam. Zastanawiam się, czy poza Warszawą moje życie byłoby spokojniejsze? Czy udałoby mi się uniknąć ciągłego pędu? Przecież i tak nadal miałabym te same obowiązki, które mam.
Dobrze, że jestem na zwolnieniu, to przynajmniej mogłam odwiedzić Basię i odpocząć.
Udało mi się dzisiaj także odwiedzić dwa kocury... I chyba żaden, póki co się nie nadaje na szanownego... zięcia.


