Muszę się zorientować kiedy ja właściwie jadę na wakacje.
"Opowieści z krypty", czyli jak podkradamy jedzenie.
Kuleczka zawsze była kotem bardzo ciekawskim z gatunku tych, co to muszą wszystko obejrzeć, dokładnie obwąchać ze wszystkich stron i ewentualnie przechwycić do zjedzenia. Wiek nic w tym zakresie nie zmienił. Zmieniły się tylko metody. Jako mały grzdyl, Kulka nie mogła jeszcze dosięgnąć do stołu na tyle, żeby zajrzeć co na nim aktualnie stoi do jedzenia, a więc kiedy tylko zaczynaliśmy wnosić jedzenie, pakowała się na kanapę, z kanapy na stół i "hulaj dusza, piekła nie ma" - próbowała buszować pomiędzy talerzami. Ponieważ nie mieszkamy w pałacu, z kuchni do pokoju daleko nie mamy i szybko zauważyliśmy, że nasz kot (wówczas jeszcze mały) czuje się widocznie już na tyle dobrze, ze zaczyna "podróże z National Geogaphic". Procedura była więc następująca: najpierw lądują na stole rzeczy z gatunku neutralnych (talerze, sztućce), potem warzywa (które widocznie pachną naszym kotom na na tyle obrzydliwie, ze aż potrafią one potrząsnąć z obrzydzeniem łapką), a na końcu "składniki strategiczne". I tu już trzeba Pilnowacza (zwykle jest to TŻ), który wzrokiem Bazyliszka będzie zniechęcał pokemona do wtargnięcia. Dopóki Kuleczka widziała TŻ siedzącego przy stole, był spokój. Kiedy dołączałam ja i Spadkobierca, wiadomo było, że zaczyna się Bardzo Interesująca Część. Kuleczka pakowała się pomiędzy nas i niby to sondażowo zaglądając przez ramię, próbowała przyłączyć się do jedzenia. A to "zasadzała się " na mój talerz, a to na TŻ-a, a to znowu na Spadkobiercy. Postanowiliśmy dawać jej w tym czasie śniadanie. W tygodniu było łatwo, bo i tak wszyscy łykali coś w przelocie i pędzili do zajęć w podgrupach, ale w weekend? Przecież nie będziemy wstawać o siódmej rano na śniadanie, albo głodzić kota do jedenastej, żeby mieć spokój. Postanowiliśmy się nie dać, a przynajmniej tanio skóry nie sprzedać. Jak tylko Kulka próbowała wchodzić nam do talerzy, odsuwaliśmy. Wielokrotnie odsuwana pannica w końcu dała za wygraną... pozornie. Zmieniła taktykę. Postanowiła nas wziąć "sposobem", w rezultacie czego do dziś co weekend "gramy w podchody". Wygląda to tak: siadamy, Kulka wchodzi na stół w najdalszym jego kącie i też siada.

Siedzi i patrzy ("Ja tylko patrzę. Tak sobie, od niechcenia. Zawsze to ciekawe"

). Jeśli sie na nią nie zwraca uwagi, po około 5 minutach zaczyna się delikatnie rozpłaszczać. Rozpłaszcza się i rozpłaszcza, aż na stole leży koci placuszek. I patrzy, i mordeczka zaczyna się znacząco poruszać - drżą wąsiki, wznosi się i opada nosek. O! Coś poczuła. Będzie jazda, więc trzeba wzmóc czujność i obserwować najeźdźcę.

Kulkensonik w dalszym ciągu nic nie robi, ale ... powolutku, centymetr po centymetrze zaczyna się przesuwać w kierunku "wybranej ofiary" (np, talerza z szynką). Jeśli wtedy na nią spojrzeć, czy ręką dać znak, żeby odeszła - cofa się i demonstracyjnie zaczyna patrzeć w okno z miną :"Ale o co wam chodzi? Przecież ja obserwuję zmiany pogodowe. Co mnie obchodzi wasza zgniła szynka. Co za nerwowi ludzie. I zupełnie niepotrzebnie" (i tu prawie foch). Kiedy tylko zauważy, że sprawa "przyschła", cała zabawa zaczyna się od nowa, aż do momentu, kiedy ktoś się zagada (uwielbiamy gadać przy jedzeniu. Wiem, ze to brzydko, ale co poradzić - lubimy i już). Wtedy rozpłaszczona już Kuleczka delikatnie wysuwa jedna łapkę. Powoli... powolutku... po milimetrze... łapeczka robi się coraz dłuższa, i dłuższa... żeby na końcu wysunął się ... jeden pazurasek. Pazurasek bezszelestnie dotyka talerza, przesuwa się po nim... ledwie zahacza plasterek i... zaczyna go równie powolutku ... ciągnąć. Reszta jest milczeniem z należną dozą dystynkcji (żadnych łapczywych ruchów).
Dodam tylko, ze nasze pokemony nie są dokarmiane ludzkim jedzeniem. Opisana scena to zapis swego rodzaju "doświadczenia" - byliśmy ciekawi jak zakończą się te podchody, bo nigdy wcześniej nie daliśmy się Kulce "wykazać" i zaprezentować nam "grand finale".
Glusik w tej materii jest o wiele bardziej zdystansowany, co może dziwić biorąc pod uwagę jego rozmiary - nie ładuje się na stół, a jedynie leży pod nim i obserwuje wysiłki koleżanki, uznają widocznie, że jakby co, to mu streści. Owszem, ukradł kiedyś ciastko z lukrem,ale zrobił to zupełnie bez klasy

. Wystarczyła chwila nieuwagi, jedno niepotrzebne odwrócenie głowy, a Gluś wpadł jak Pershing, capnął ciastko i jednym skokiem znalazł się na podłodze. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, Pan Rozkoszniak rozbebłał ciacho, pochłonął wierzch (ze szczególnym uwzględnieniem lukru) i ... poszedł sobie.
I tak to sobie żyjemy ... w ciągłym zagrożeniu.
