Żyjemy nanetko, ale do dzisiaj rano, nie było to pewne...
Właśnie wróciłyśmy do Krakowa

.
Postanowiłam, że wyjadę na parę dni z dziewczynkami do Mamy, żeby też troszkę odpoczęły od krakowskiego powietrza. I były rzeczywiście przeszczęśliwe móc pohasać po trawce i kwiatkach Babci, choć na początku pobytu przerażał je wielki świat

.
Do wczoraj rano... Wydarzyło się takie nieszczęście, że jak o tym piszę, owładnia mną strach i przerażenie

.
Otóż wczoraj rano, gdy Mama wstała i otworzyła drzwi na podwórko, Gagunia wypsnęła się jej między nogami i czmychnęła w ten wielki świat... Mama próbowała ją przytrzymać za główkę, ale się jej wyrwała. Zaczęłyśmy jej szukać po podwórku - bez rezultatu

.
Zapadła się pod ziemię

.
Zaczęłyśmy więc chodzić po okolicy (jest to osiedle domków jednorodzinnych) szukając jej i nawołując. Dołączyła się też siostra na rowerze, mama zaangażowała sąsiadów. Wszyscy szukali Gaguni, a po kotku ani śladu

. Od rana schodziłam okolicę wzdłuż i w szerz, ale po południu zaczęłam już tracić nadzieję, że ją znajdę

. Wypłakałam wszystkie chyba łzy i co przeżyłam tego dnia, nie da sie opisać

.
Zrozpaczona, nie mogłam siedzieć w domu i czekać, chodziłam więc do wieczora po okolicy płacząc i nawołując maleńką

. Schodziłam chyba dziesiątki kilometrów zaglądając ludziom na posesje i wchodząc na podwórka, gdy się dało.
Gdy zapadł zmrok, nie liczyłam już na nic

. Doszłam do wniosku, że nie mogła zniknąć jak kamfora, tylko pewnie ktoś ją sobie zabrał, bo taka jest śliczna

.
Ale mimo ciemności, nadal kontynuowałam poszukiwania Gaguni - zrobiło się cicho, więc nawoływałam ją w nadziei, że usłyszę ją kwilącą, że może gdzieś wpadła i nie może się wydostać, że może mnie usłyszy i przybiegnie... i nic z tego.
Chodziłam tak do 11 w nocy, potem jeszcze o wpół do pierwszej w nocy...
Nie miałam siły już płakać, wyryczałam chyba wszystkie łzy z siebie, byłam tak zrozpaczona, że nie wiedziałam co mam z sobą zrobić

. Nie wyobrażałam sobie powrotu do Krakowa bez Gaguni

.
O pierwszej, kompletnie wykończona i spłakana, położyłam się spać.
Mama obudziła się ok. 4 rano i od razu poszła zaglądnąć na schody.
I stał się chyba CUD!
Z krzykiem radości obudziła mnie, że Gagunia wróciła!

.
Myślałam, że śnię! A maleńka rzeczywiście wbiegła do domu z podniesionym ogonkiem!

. Cała i zdrowa!

. Podobno był z nią jakiś inny kotek...
Wycałowałam maleństwo, wypieściłam i wzięłam do łóżka. Ale uprzednio założyłam jej smyczkę, którą założyłam sobie na rękę

. I w takiej konfiguracji dospałyśmy do 9 rano.
Ulga jakiej doznałam, jest niewyobrażalna! Do tej pory nie mogę uwierzyć, że po 24-ch godzinach wróciła i odnalazła drogę do domu na obcym terenie. Nie wiem, gdzie była, co robiła - pachniała wiatrem, gdy ją wyściskiwałam po cudownym powrocie.
Dla mnie to na pewno cud, że się odnalazła, ale może pomogły miejscowe kotki, które patrzyły na mnie, gdy ją nawoływałam?

.
Niunieńka też chyba mocno przeżyła brak siostrzyczki

. Cały dzień nic nie jadła, nie piła, nie była w kuwecie. Miała tylko takie przestraszone oczka, gdy ją brałam na ręce, żeby ukoić swój straszny ból

.
Maleństwa moje kochane

.
A teraz Gagunia leży na biurku na kocyku rozwalona jak gdyby nic się nie stało

. A Pańcia straciła chyba z 10 lat życia, po tym co przeszła wczoraj...