5 egzaminów, 3 kobyłki. Od połowy czerwca rzeź. Zaliczenia idą jak na razie (nie wszystkie oczywiście, ale jest spora szansa że wbrew rodzinnej tradycji za 1 razem skończe 1 rok). Przeziębiona.
Zocha znalazła gdzieś gniazdo i codziennie bawi się innym wyrośniętym pisklakiem (no, ale który ptak wije gniazdo tam, gdzie kotów od chooya?) Behemot przyprowadza na ogród tą buro białą małolatę od sąsiada, chyba się lubią

Oba niepłodne, więc niech sie bawią
Wczoraj Zoś ukazała mi kruchość życia. Tak, zabijam muchy i komary, kiedyś brat rozjechał przez przypadek kota jak razem jechalismy gdzies, jem mięso, chowałam ścierwa pupilków, przeżyłam też śmierć bliskich ludzi, ale to wczoraj było wstrząsające. Idę do ogrodu, Zosiek z żywym ptakiem w ryju wywala się brzuchem do góry "miziaj mnie!" "Zocha, do chooya...". Puściła ptaka, wzięłam go na ręce, na oko tylko skrzydełko uszkodzone. Czułam bicie jego serca, widziałam jak się rusza, jak dziobie mnie w ręke. Postanowilam wziąć młotek i go dobić bo i tak nie miał szans, a nie cierpiał by aż tak. Ojciec się nie zgodził "nie poprawiaj przyrody na każdym kroku! Oddaj go Zośce." Tak zrobilam. 5 minut później były tylko nóżki i pióra. Chciałam dać mu dobrą śmierć. Potem mama wyjaśniła mi że mężczyźni boją się takich sytuacji i że sama też by go dobiła.
Trudno, jak się hoduje zwierzątka, to trzeba sie opowiedzieć po którejś ze stron. Zocha jakiś rok temu była jeszcze dzikiem, dla którego takie ptaszki były naturalnym pokarmem...