Czas to limitowane dobro. I leci tak prędko, że po prostu nie ma się chwili na wstawianie zdjęć, a na miau po prostu zaglądam z doskoku, bez możliwości posiedzenia i napisania porządnego posta, ze zdjęciami.
Wiele się u nas pozmieniało. Postaram się opowiedzieć chronologicznie.
Po pierwsze, Matylda ma już status rezydentki.
Przyszła wiosna, pocieplało i zaczęliśmy się zastanawiać, co będzie z kicią, ale Matylda zdecydowała sama. Nie ma zamiaru opuścić swojego legowiska na parapecie i kanapy, nawet reszta mieszkania jej nie interesuje. Ma miseczki, ma zabawki, ma kolanka, bo przychodzi do mnie na mizianki co rano. Nabrała ciałka. Pod futerkiem jest już całkiem solidny kot

Zewnętrze, jako takie, nie bardzo ją interesuje. Owszem, potrafi mi w nocy zrobić pobudkę, że za nisko opuściłam w oknie roletę, a ona chce wyglądać, i czasem siedzi z nosem przyklejonym do uchylonego okna, ale już otwarty balkon nie budzi w niej entuzjazmu.
Nie powiem, nie narzekam. Gdyby się upierała przy wychodzeniu na balkon, martwiłabym się czy nie spróbuje przejść przez siatkę.
Próba wyniesienia jej na balkon skończyła się dla mojej mamy solidnym podrapaniem. Matylda nie ma zamiaru nas opuszczać. I dobrze, starszej pani należy się emerytura w ciepłym kąciku.
Księżniczka, nasza seniorka, miewa się dobrze. Codziennie grzecznie łyka tableteczki, chuda jest jak pióreczko, ale apetyt ma

Oby jak najdłużej.
Hipolit przeniósł się z łazienki do pokoju na stałe. Łatwiej jest nam utrzymać porządek, bo on akurat pięknie pilnuje kuwety, a i on jest zadowolony, zwłaszcza, że może teraz spać z Dużym. Tylko tata czasami narzeka, ze mu kot mruczankami pospać nie pozwolił...
W łazience obecnie siedzi czarny kocur z działki. Spuchnięta łapa po przegryzieniu, cały podrapany, wyleniały i w kleszczach, tak wyglądał, jak przyjechał. Teraz łapa się już wygaja, sierść odrasta, a po kleszczach i wszelkich innych pasażerach na gapę zostało tylko wspomnienie. Po pisankach także

a dziś przyszedł go odwiedzić przyszły domek. Przypadli sobie do serca.
A tak w ogóle to on wygląda jak Luciano... I jak Luciano ma mocno powiększone węzły chłonne i śledzionę

W poniedziałek test na FeLV.
Mecenas nadal kicha. Paszcza się wygoiła, zdaniem weta całkiem, całkiem, choć jak dla mnie to ma jeszcze kilka zaczerwienień. No i ten wciąż kapiący nosek... Ale walczymy z tym.
Mamy psa

Po długich miesiącach i zastanawianiu przyjechał do nas Modest z krakowskiego schronu. Moja zaprzyjaźniona studentka-wetka znalazła go w lutym nad Wisłą. Odstawiła do schronu, bo nie bardzo miała gdzie go przechować, ale wciąż szukała mu domu. Gdy okazało się, że kotami jest z zasady przyjaźnie zainteresowany, stwierdziliśmy, że przecież mógłby być u nas

No i przyjechał w ostatnią niedzielę kwietnia

Mieliśmy zresztą z nim niezłą niespodziankę - Teresa twierdziła, że to husky. Okazało się, że owszem, pies wygląda podobnie, ale to nie husky, a malamut. W dodatku zmieszany z owczarkiem niemieckim. Efekt tego mezaliansu jest po prostu piękny

Wielki pies, pełen dzikiego uroku, niezwykle przyjaźnie nastawiony do człowieka, inteligentny... Żeby nie było za słodko, to także impulsywny, z łowiecką żyłką, niezbyt przyjazny wobec obcych psów i niemożliwie gadatliwy. Ale tego to się mogłam spodziewać, nadając mu imię Huana, mówiącego psa ze Śródziemia...
I ostatnia sprawa, najsmutniejsza
Dzisiaj za Tęczowy Most odszedł Pusiek, jeden z moich dziesięcioletnich bliźniaków. W końcu kwietnia posmutniał, nie chciał jeść. Pierwsze rozpoznanie było, ze to krwotoczne zapalenie jelit. Drugie - po kilku dniach leczenia, że w brzuszku są guzy. Operacja - doktór stwierdził, że właściwie to należałoby usunąć całe jelita, tak źle wyglądały. Przez kilka dni była poprawa, zaczął ostrożnie jeść, były quu... Ale potem znów się pogorszyło. Drugie USG wykazało jakieś dziwne ogniska na krezce, w wątrobie czy trzustce... Ostatnie trzy dni nie mógł już nawet strawić ostrożnie podawanej do pyszczka wody

Dziś przekonałam mamę, że czas, by pozwolić mu odejść za Most, nie trzymać więcej na siłę... Odszedł na jej rękach, głaskany i przytulany...