» Czw paź 16, 2008 19:47
Ze snu obudził mnie monotonny szelest deszczu.
Usiadłem na posłaniu i spojrzałem w okno. Jakiś szary, przemoknięty na wskroś liść przykleił się do szyby niby mokra, zmarznięta dłoń, a na parapecie siedział szary, zmoknięty gołąb.
Z korytarza dochodziło stukanie obcasów pani Małgorzaty i zapach jajecznicy z cebulką.
Wyszedłszy z szafy stwierdziłem, że zrobiło się chłodno. Założyłem sweter i zszedłem na dół..
W jadalni panowało miłe ciepło – to pani Małgorzata napaliła w kominku, a gorąca zbożowa kawa rozgrzała mnie do reszty.
- No i po lecie – rzuciła kucharka.
Przysiadła obok pani Małgorzaty i pokiwała głową.
- Wydawało mi się – powiedziała, - że w nocy ktoś grał walca…gdyby nie to, że radio stoi w cukierni dałabym sobie głowę uciąć, że to było gdzieś nad moją głową…
Spojrzała w stronę pani Małgorzaty, a na jej policzki wystąpił ceglasty rumieniec.
- Mam nadzieję, że nikt nie przytargał tutaj tego diabelskiego radia…prawda, pani Małgorzato?
Pani Małgorzata rzuciła mi podejrzliwe spojrzenie i energicznie zaprzeczyła. Na twarz kucharki powróciły normalne kolory, a ona sama odetchnęła z ulgą.
- Sama nie wiem – powiedziała, – dlaczego dałam się namówić na przyjazd do tego dziwacznego miejsca…nic nie dzieje się tutaj tak jak wszędzie.
- Ponieważ ogłosiłam w gazecie, że poszukuję naprawdę dobrej kucharki – uśmiechnęła się pani Małgorzata. – Sama pochodzę z zupełnie innego miejsca, ale dzisiaj jakoś nie wyobrażam sobie, abym mogła zamieszkać gdzie indziej.
W kominku zasyczało wilgotne polano, a o parapet uderzyła nowa fala deszczu.
- Pamiętam, jak nieboszczyk opowiadał mi o swoim mieście…mówił o złocistych dachach, starych drzewach, ale nie wspomniał o gadających kotach ani dziwnych dźwiękach dochodzących z lasu…
Pochyliłem głowę starając się ukryć uśmiech, bowiem przypomniałem sobie nagle pulchną, rudowłosą dziewczynę stojącą na brzegu lasu i wpatrującą się w jego głąb przestraszonymi oczyma.
- Niech pan sobie wyobrazi, że do dzisiaj czuję się w lesie nieswojo…
- Tutaj w ogóle nikogo normalnego nie ma – westchnęła kucharka. Pani Małgorzata surowo zmarszczyła brwi.
- Przecież pan Kleofas przyjezdny i jego to nie tyczy – ciągnęła niczym niezrażona kucharka, – chociaż gdyby z nami został, to…
Spojrzała wymownie na moje rękawiczki i nasuniętą na czoło czapkę.
- Pan Kleofas – rzekła pani Małgorzata – jest konserwatorem zabytków, artystą.
- Wiem – nieco urażona kucharka dorzuciła do paleniska parę drew. – Stary pan Melchior też był artystą. Chodził w pelerynie, a wieczorami…- na twarzy kucharki pojawił się rozmarzony wyraz – tak pięknie grał na mandolinie…
Mimo woli wstrząsnąłem się lekko.
Pani Małgorzata podniosła się z fotela i powróciła z dzbankiem mocnej, aromatycznej herbaty.
Ledwie zdołaliśmy napełnić szklanki ktoś zadzwonił do hotelowych drzwi i po chwili w progu jadalni stanął przemoknięty do suchej nitki Jerzy.
- Na miły bóg! – Wykrzyknęła pani Małgorzata załamując ręce. – Proszę ze mną, szybko…mam tu spodnie i sweter po nieboszczyku, niech pan się przebierze…gotów pan dostać zapalenia płuc…
- Zapalenie płuc – Jerzy uśmiechnął się kwaśno. – Cóż z tego.
- Proszę NATYCHMIAST iść się przebrać – rzekła pani Małgorzata tonem nieznoszącym sprzeciwu.- Łazienka jest na piętrze.
Kiedy Jerzy mocno pociągając nosem powrócił do jadalni miał na sobie zbyt obszerną flanelową koszulę i za szerokie w pasie spodnie.
- No i dobrze – orzekła pani Małgorzata wkładając w dłonie Jerzego kubek gorącej herbaty. – Moja świętej pamięci teściowa, święć panie nad jej duszą opowiadała, jak pewnego roku przybył do miasteczka wędrowny kuglarz…zachorował biedaczyna, zapalenie płuc, tak orzekła pani Tekla…zabrała go do szpitala, ale niestety…została po nim tylko katarynka…
Kubek wypadł z rak Jerzego i potoczył się po podłodze.
- Co się stało? – Wykrzyknęła pani Małgorzata szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w nagle pobladłą twarz Jerzego.
Jerzy wstał i ciężko oparł się o gzyms kominka.
- To był mój ojciec – powiedział.
- Mój boże…- kucharka załamała ręce.
Pani Małgorzata położyła rękę na ramieniu Jerzego.
- A katarynka dalej jest w hotelu – powiedziała. – Miał jeszcze ze sobą małpkę i papugę…i figurkę. Glinianego kota, takiego, jak dawniej bywały na odpustach. Ale została tylko katarynka.
Chodźmy na strych – dodała i pociągnęła Jerzego za sobą.
- To pewnie ten ziemny grób obok kapliczki – powiedziała kucharka.- Co to napisali na nim, że ludzi bawił…Ot i znalazł ojca pan Jerzy…Tak to w Złociejowie bywa – zakończyła i otarła z policzka łzę.
Kiedy pani Małgorzata i Jerzy pojawili się w jadalni z opakowaną w szary papier katarynką deszcz ucichł i przez szaro-bure chmury przebił się malutki promyk słońca. Zalśnił na miedzianej korbce, ześlizgnął się po okutej nodze.
Jerzy parł katarynkę o fotel i zakręcił korbką. Najpierw cos zatrzeszczało, zapiszczało, a potem, z początku opornie odezwały się ciche tony muzyki.
Raz-dwa-trzy zadźwięczał walc, a z góry, zza zamkniętych drzwi niby nieśmiałe echo odezwało się stare radio.

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!