Wcale się nie obraziłam, tylko miałam dziki dzień od samego rana.
"Opowieści z krypty" - odcinek któryśtam, czyli "zie mię z tymi rencoma"
... a więc Gluś, wtedy jeszcze w zasadzie bezimienny (jeśli nie liczyć tej żałosnej wpadki z Wolandem), wyszedł sobie jakby nigdy nic i transporterka i zaczął mordować największą szmacianą mysz w całym domu. "Fajnie, pomyślałam, ale po podróży warto byłoby zaliczyć siusialnię. Wzięłam więc Glucka, włożyłam do kuwetki. Mały momentalnie się rozejrzał, obrócił ze dwa razy, pogrzebał, pokopał, po czym z wyrazem znaczącej błogości zrobił co trzeba i kombinując srodze, wygramolił się na zewnątrz. Przyniosłam mokre - spałaszował w sekundę, a Kulka tylko stała osłupiała. Jeszcze nic nie zrobiła, jeszcze nie nastroszyła się, ale widać było, że poziom wnerwienia jej rośnie w tempie lotu rakiety "Patriot". A Glucuś, słodki bombas,

... miał wszystko w nosie. Błyskawicznie odnalazł nie tylko poprzednią, dogorywającą już, mysz, ale i następne. Z tego szczęścia sam nie wiedziała, którą najpierw wytarmosić. A może tę? Nie, teraz tę. O, tam jest jeszcze jedna, i jeszcze. O, a tu piłeczka, i frotka, i... INNY KOT!

Nie, Glusik nie przestraszył się, nie. Wszak był przyzwyczajony do towarzystwa innych kotów (zarówno małych, jak i dużych). Spojrzał na Kulkę i (w tym momencie wstrzymaliśmy oddech)... kompletnie go nie ruszyło. Podszedł, a raczej spróbował podejść, żeby się zapoznać, Kulka też wyciągnęła szyję i... "zie mię z temi rencoma! Sio, parszywcu, przyczyno mego upodlenia, obiekcie mej zemsty!" - rozległo się przeciągłe gardłowe burczenie.
Kulka była wkurzona, mało, była wręcz wściekła! "Jak, pytam, JAK mogliście MI to zrobić? No JAK???" Oczywiście o żadnym braniu na ręce nie było mowy. Jakakolwiek próba udobruchania Kulki kończyła się znaczącym burczeniem. Dotknąć się nie dała! Ani nam, ani Glusiowi. Zresztą sama też nawet nie myślała, żeby parchaciarza dotykać. Nie biła go, nie. Co to, to nie, ale chodziła za nim krok w krok i burczała. Z początku mały niewiele sobie z tego robił. Zachowywał się tak, jakby w ogóle tego nie słyszał, aż zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie jest głuchy (bo burczenie było takie, ze umarłego by z grobu wygnało

). Nie był głuchy. Był zaaferowany.

Do czasu. W pewnym momencie Kulka zapędziła go w kozi róg i wtedy już MUSIAŁ ją "wysłuchać", a do powiedzenia miała, jak podejrzewam, mniej więcej coś takiego: "Co Ty tu @##$%%, robisz? I w ogóle kto ty jesteś, żeby po MOIM domu się szwendać, co? Spadaj na drzewo, krasnalu." "Krasnal" otrzeźwiał. W jednej chwili. Siedział, biedak, w kącie i minę miał nietęgą. Dobra, pomyślałam, koniec zabawy. Rozdzieliłam towarzystwo - Glusik do małego pokoju i do widzenia. Glusik nie miał źle. W pokoju czekał na niego już cały zestaw - kuwetka, michy na suche, mokre i wodę, posłanko, a nawet zabawki (w tym osobiście zrobiona prze TŻ-a i podwieszona pod lampą "uniwersalna zabawka kocia", czyli papierowa harmonijka na sznurku

). Noc minęła spokojnie (nie licząc rzucanych od czasu do czasu przez Kulkę klątw pod naszym adresem), a rano jak tylko wstałam, przywitało mnie głośne (na ile dwumiesięczny grzdyl może się wydzierać) wołanie "Jeeeeeść!" (jakby suche nie stało całą noc). Kula, oczywiście, już była pod drzwiami. Zła.

Dałam najpierw jej jedzenie (w końcu była pierwsza), potem szybko Glusiowi-Bezimiennemu. Towarzystwo rozeszło się do zajęć w podgrupach, a ja stałam pośrodku korytara (skąd mam "podgląd" na oba pokoje) i obserwowałam. Zjedli i zaczęło się od początku- Gluś pobiegł się bawić (skrzętnie omijając Kulkę), Kulka skoncentrowała się na szpiegowaniu bezczelnego małego intruza (również z bezpiecznej odległości, ale z burczeniem w tle

). I tak sobie żyliśmy dwa dni. Na trzeci dzień nastąpił przełom. Oto przy porannym "mokrym" karmieniu oba pokemony rozbiegły się do misek, ale nie zjadły wszystkiego. Zaspokoiły pierwszy głóg, po czym jak na komendę dały hasło "w tył zwrot" i pobiegły mijając się dokładnie pośrodku korytarza, do miski sąsiada.
Potem było już tylko lepiej, ale nie od razu. Siadały w znacznej odległości od siebie i obserwowały, co robi sąsiad. Kiedy chciałam je pogłaskać (obowiązkowo oba jednocześnie w ramach budowania tzw. spójni rodzinnej), klękałam na podłodze i dość pokracznie rozkładając ręce (aż do bólu w stawach

) głaskałam JEDNYM PALCEM (dłuższych rąk mi bozia nie dała) po łebkach. Szczęście od Boga, nie trwało to długo i już drugiego dnia pokemony łaskawie zbliżyły się do siebie na tyle, że nie musiałam demonstrować jak "frufelek robi jaskółkę". Ufff. No i byłam coraz bardziej z siebie dumna. Koty żyją (teraz już nie jeden, a dwa!) i powoli się bawią. Naturalnie, zabawa była w porywach, ale dziś myślę, że dużo w tym zasługi Glucka. Od początku był chłopakiem bez kompleksów - już pierwszego wieczora sforsował trzypoziomowy drapak (Kulka na najwyższy poziom weszła po tygodniu "użytkowania" - jest bardziej ostrożna), by potem w poczuciu bezgranicznego spełnienia najpierw uwalić się w rurze,

potem zaś jakby nigdy nic, zasnąć na najwyższej półce.

cdn.