Wspominałam, że mieszkam w prawie 100-letnim domu drewnianym. Jak na drewniane budownictwo jest on dość spory.Babcia mojego męża odkupiła go z dziadkiem od jakiegoś lekarza. Żeby nie było- dom nie jest ruiną

- bo tak opowiadam, że można sobie zacząć wyobrażać starą ruderę

odnowiliśmy dużo rzeczy, ale nie przeskoczyliśmy jeszcze wielu ważnych spraw. Ponieważ u nas ostatnio było bardzo deszczowo i zimno, a w domu drewnianym ciepło szybko ucieka na zewnątrz to postanowiłam wczoraj zapalić w piecu w kuchni (taki piec, na którym można coś ugotować, kaflowy- jak dawniej u babć- mam nadzieję, że wiecie o co mi chodzi). Nie lubię palić pod tym piecem, a tym bardziej gotować. Używamy go bardzo rzadko, ostatnio w jesieni tamtego roku. Przez zimę czasami wrzucałam do tego pieca różne papiery (generalnie segregujemy odpady, w tym papier, ale czasami wrzuciłam żeby było do spalenia). No i mój mąż przyniósł mi drewno. Rozpaliłam ten piec i wszystko ok. Po chwili widzę, że dym unosi mi się nad tym piecem... W sensie nie idzie do komina jak powinien. Ok- myślę sobie, że zaraz zacznie. No, ale nie... Otworzyłam okno, potem drugie (mam w kuchni dwa). Mąż przyszedł zaglądnąć- rozpaliło się w piecu na całego, a dym coraz bardziej szedł do kuchni. Otworzyłam okna w salonie (2szt.), bo jest on trochę połączony z kuchnią. Potem otworzyłam w kolejnych dwóch pomieszczeniach... Dymu przybywało i przybywało. W końcu zdecydowałam się wyjść na dwór, bo dymu było strasznie dużo. Wylatywał wciąż oknami, bardzo niewiele szło kominem... Zamknęłam wcześniej Juliana w łazience, a Presię w sypialni żeby odseparować je od dymu... Byłam w okropnej panice... Ale jakoś koordynowałam kolejne działania... Na początku mąż wbiegł do domu i przyszedł z Julianem. Wsadziliśmy go do jednego z aut. Potem wbiegłam ja i zabrałam mojego żółwia (20cm skorupa więc już spory). Trzymałam go w rękach na dworze, drań się okropnie wyrywał i podrapał mi ręce... Ale co miałam zrobić? Następnie mąż wbiegł i pootwierał niektóre okna na oścież (wcześniej ja otworzyłam uchylnie, bo wiadomo- koty w domu). Pobiegł po Presię do sypialni (wcześniej odcięłam sypialnię zamykając jeszcze drzwi z salonu). Wiadomo jak to Presia... nienawidzi jak się ją bierze na ręce... A tu nie było czasu na ciche podchody. Mąż złapał ją natychmiast na siłę i wybiegł z nią na rękach... Bez transporterka, bo nie było czasu. Podrapała go strasznie, dyszała ze stresu (to jej typowa rekacja). Wrzuciliśmy ją do drugiego auta. W kuchni i salonie było tyle dymu, że 3/4 ścian w górę nic nie było widać. Tak osiadł strasznie, zrobił okropnie gęstą mgłę. Wylatywał powoli, bo nie było wiatru i nie robiły się przeciągi. Dodam, że oczywiście nie dało się w domu oddychać... W międzyczasie dzwoniła do nas sąsiadka i pytała co się dzieje (bała się, że pożar- dom drewniany, dym idzie przez wszystkie okna jak szalony). Dobrze, że się martwi, bo różnie przecież w życiu może być... Wsiadłam do auta do Presi. Ona biedna latała po całym samochodzie przerażona (ona jest naprawdę specyficzna). Ja z tym żółwiem na rękach. Strasznie bałam się o wszystkich- o zwierzęta, bo przecież ich organizmy są bardzo wrażliwe na dym, na tlenek węgla. O męża, który musiał wbiegać do domu np. po klucze do samochodów... Przeżyłąm koszmar. Komin najprawdopodobniej przez zimę się przytkał i był mokry przez ostatnie ulewy. W całym domu mi śmierdzi okropnie... Poszłam się kąpać po tym wszystkim, z włosów unosił się ten smród dymu, z ubrań. Musiałam zerwać wszystkie firanki i zasłony do prania (prałam miesiąc temu wrrrr)... I dalej śmierdzi. Mam ciągle otwarte okna, ale wietrzenie potrwa z tydzień ;/
Potem mąż poszedł na noc do pracy. Ja byłam taka wyczerpana fizycznie. Obserwowałam koty. Przeżywałam to co się stało, bo zdałąm sobie sprawę z tego jak niewiele potrzeba.... Gdyby takie coś stało się w nocy, gdybyśmy spali... Mogłoby być za późno na reakcję, można zasłabnąć. Tyle się mówi o tlenku węgla w telewizji- i dobrze. Dzięki temu wielu ludzi wie, że natychmiast trzeba otworzyć okna i uciekać na zewnątrz... Nie dość, że dym nie pozwala oddychać, to jeszcze jest coraz mniej tlenu.
W nocy chyba odreagowywał mów organizm, bo miałam intensywne tragiczne sny. Śniło mi się, że chyba nie byłam mężatką i miałam przelotny romans (w sensie jednonocny). Zaszłam w ciążę (nie pamiętałam z kim był ten romas i kto jest ojcem) i urodziłam dziecko. Presia urodziła kotkę, taką piękną, szarą. (wczoraj oglądałam koty na stronie schroniska i własnie była młoda przepiękna szara kotka- mój ogranizm nawet tą informację wplótł w sen...). Ja miałam na lewej ręce wyatutowane koty- Juliana i Presię + kwiaty (swoją drogą był to przepiękny tautaż), zrobione coś a'la rękaw. Trzymałam na rękach moje nowo narodzone dziecko i córkę Presi, którą nazwałam Szara ze względu na kolor sierści. I szłam w jakieś pole kukurydzny na spacer. Był tam wielki jakby betonowy silos podpięty do prądu. Pisało, że jest pod wysokim napięciem i aby nie dotykać. Jednak Presia zaczęła wskakiwać po metalowej drabince coraz wyżej i wyżej. Darłam się aby schodziła, aby szła do mnie, ale ona nie słuchała, była zbyt zainteresowana. Płakałam aby zeszła, ale ona szła wyżej i wyżej. W końcu stanęła na jednej tylnej nóżce i dotkęła przednimi łapkami drutu. Poraziło ją i spadła martwa na ziemię. Ryczałam i darłam się jak głupia... Przeżywałam stratę, o której przypominał mi mój przepiękny tatuaż na przedramieniu. Pochowaliśmy ją w nagrobku. Ja wychowywałam jej córkę, ciesząc się, że mam przynajmniej taką pozostałość po niej...
MASAKRA!