» Czw cze 12, 2008 17:53
32.
- Mamo - odezwała sie dziewczynka - kiedy pojedziemy do domu ?
- Zobaczymy... - Odparła matka.
Uśmiechnęła się i wyjęła z kredensu kilka blaszanych misek. Napełniła je zawartością stojącego na piecu garnka i ustawiła rzędem na podłodze. Za drzwiami coś zaszurał i jeden po drugim, do kuchni wsuneło się kilka kotów. Nie przypominały one jednak dorodnych złociejowskich mruczków - spod rzadkiego futra sterczały im kości, jeden kuśtykał na trzech łapach, a drugi nie miał ogona. Pozostałe szły chwiejnym, neipewnym krokiem ozdrowieńców, jak gdyby zdziwione tym, że zyją.
Pomyśłem, że to kolejne ofiary złego czasu i ścisnęło mi się serce. Tymczasem kobieta obejrzała każde z nieszczęsnych stworzeń bardzo dokładnie, przemyła chore oczy, wytarła nosy, wcisnęła w pyszczki zawinięte w skórkę od słoniny tabletki.
I cały czas mówiła miękkim, przyjaznym głosem to, co zwykle mówi się przy takiej okazji - że jutro będzie jeszcze lepiej, że bedzie pogoda i można będzie wygrzać się na słońcu, że świat naprawdę jest piękny, jeżeli tylko ma się dach nad głową i pełną miskę...
Koty zaś wylizały do czysta dna misek i kuchnia wypełniła się cichym mruczeniem, ale było ono trochę niepewne, gotowe w każdej chwili ucichnąć
- Jeżeli jutro będzie ładna pogoda... - powiedziała matka zbierając z podłogi miski. - Żeby tam zamieszkać trzeba doprowadzic wszystko do porządku...oczyścić studnię, załatać dach...I tak to jest wyprawa na cały dzień...
Na cały dzien ! Moje miasto nie było więc aż tak daleko i wędrując musiałem zatoczyć ogromne koło...Kobieta wsunęła do pieca wiązkę cienkich szczapek i po chwili miło zatrzeszczał ogień. Koty, jeden po drugim poznikały w kątach kuchni, a ja, korzystając z nieuwagi ludzi wsunąłem się za piec.
Oparłem sie plecami o scianę i spróbowałem uporządkować wydarzenia. Jeżeli kobieta była naprawdę wnuczką zielarki i jeżeli wybierała się do starego domu...to w każdej chwili mógłbym ukryć się gdzieś i dotrzeć tam razem z nimi, sprawdzić, czy Jan powrócił do domu i asnąć za swoim własnym piecem, na swoim własnym posłaniu...
Oczy zamykały mi się same. Na granicy jawy i snu pomyślałem, że mój ojciec nie mylił się mówiąc, że miejsce domowego skrzata jest za jego własnym piecem i, że żaden prawdziwy skrzat nie porzuca nigdy swego kąta...Ale czy byłem jeszcze praqwdziwym skrzatem ? Dawno temu wybrałem zupełnie inną drogę...pokochalem ludzką córkę, nie ukryłem się, kiedy nadszedł Zły Czas...rozmawiałem z ludźmi stojąc z nimi twarzą w twarz...skrzatem z pewnością był Wojtek, Filip, moi bracia i moi kuzyni...moje serce zaś prowadziło mnie najdziwniejszymi ścieżkami...moje serce podkusiło mnie, abym wyruszył w drogę, poerzucił swój kąt...miasto, w którym od niepamiętnych czasów pomieszkiwała rodzina Wieczystych...
Tak zapadłem w sen.
Rankiem obudziłem się z zesztywniałym karkiem - oparłem bowiem głowę na twardym, kanciastym notesie. Podniosłem się nie bez trudu, parę razy pokręciłem głową i schyliłem się dotykając czubków stóp.
Sądząc z panującej dokoła ciszy mieszkańcy domu jeszcze spali, wysunąłem sie więc zza pieca i na palcach podszedłem do stołu. Pozostał na nim talerzyk z resztką truskawkowego musu i trochę pokruszony biszkopt. Zjadłem wszystko z apetytem, a resztkę, prawie same okruchy zgarnąłem na dłoń i wsypałem do kieszeni kubraka.
Kiedy szykowałem się do wyjścia olsniła mnie nagła i niespodziewana myśl - notes, który sprawiał mi tyle kłopotów musiał należeć do staruszki zajmującej dom pod złociejowskim lasem...a więc według wszelkiego prawa należał jej wnuczki ! Z trudem wywindowałem notes na stół i położyłem go tak , aby nie mógł pozostać niezauważony. A potem wyszedłem przez uchylone okno.
W świetle dnia domek wyglądał nawet miło. Co prawda ze ścian odłaziła niebieska farba, a w ławce pod ścianą brakowało kilku desek, ale dokoła rosły kolorowe kwiaty, a na schodakach stała lekko zardzewiała konewka pełna świezej, chlodnej wody.
Rozejrzałem się dokoła próbując zapamiętać to miejsce - miejsce, które dla mnie było w owej chwili nicią prowadzącą do domu...Jeżeli jadą odwiedzic stary dom - pomyślałem - napewno tu powrócą, i napewno pojadą jeszcze nie raz...
I poszedłem przed siebie.
Dla pewności tam, gdzie wąska drózka prowadząca z domu łączyła się z chodnikiem wyłożonym spękanymi płytami ułożyłem z drobnych kamyków strzałkę , obejrzałem się jeszcze raz i wszedłem między szare, niewysokie domy.
Przed domami stały malowane na zielono ławki, na sznurach rozciągnietych pomiędzy drzewami wisiało pranie, a po ulicy maszerowały szaro-niebieskie gołębie. Pachniało kurzem, szarym mydłem i trawą, którą ktoś niewprawnie wykosił pomiędzy domami.
Pomyślałem, że miasto niespecjalnie przypadło mi do gustu...miałem wrażenie, że duszę się w wąskich uliczkach. ludzie, od których nagle zaroiło się dokoła szli spiesząc się w różne strony, stukają obcasami, lub szurając podeszwami.
I chociaż szpaler ligustru rosnący wzdłuż chodnika dawał dość kiepskie schronienie, nikt z przechodzących mnie nie zauważył i nagle przyszło mi do głowy, że być może nie widzą nawet siebie nawzajem...nie, brązowy kot z pewnością nie skierował się do centrum miasta...jeżeli wogóle kiedykolwiek tu trafił, podpowiedział mi zdrowy rozsądek. Postanowiłem wobec tego powrócic na przedmieścia, pachnące mydłem i kurzem...
Kryjowkę znalazłem bez najmniejszego trudu : rosnąca na środku podwórza wierzba miała w połowie swej wysokości niewielką dziuplę. Co prawda dostanie się do niej nie należało do najłatwiejszych zadań, ale kiedy wreszcie znalazłem się w przytulnym cieniu pomyślałem, że było warto...Dziupla musiała byc kiedys zamieszkana, bowiem na jej dnie pełno było zeschłej trawy, na której wyciągnąłem się z prawdziwa przyjemnością...Leżąc na brzuchu i wpatrując się w jej wylot mogłem spokojnie przyglądać się wszystkiemu, co działo się na zewnątrz.
Obserwowałem czworokąt podwórza otoczony nieduzymi, szarymi domami, biegające po trawniku grube, stare psy, kawki urzędujące przy śmietniku...i ludzi, którym podobnie jak mi nie odpowiadało to miejsce...
Ludzie, o których mowię, wyglądali zupełnie inaczej niż przechodnie, którzy wczesniej mijali mnie na chodniku.
Nie spieszyli się nigdzie, chodząc pod drzewami zbierali patyki, a większe gałęzie łamali na drobniejsze kawalki zupełnie jakby ptrzygotowywali ognisko...Kobiety miały na sobie długie, falbaniaste i kolorowe spódnice, a mężczyźni - wyszywane koszule o szerokich rękawach. pomyslałem, że może zbliża się jakaś magiczna noc i postanowiłem zaczekać w swojej dziupli i zobaczyć, co będzie się działo....Ludzie nawoływali się w języku, którego nie znałem...chociaż...tak, nagle uświadomiłem sobie, że kiedyś, nie tak całkiem dawno go słyszałem, ale gdzie i kiedy...W natłoku wspomnień dźwięki i obrazy zacierały się, zlewały się w jedno.
Przymknąłem oczy i nagle zobaczyłem sznur krytych plótnem wozów ciągnących drogą ku miastu. A za wozami zawisła w powietrzu tęskna melodia i zapach końskiego potu.
przypomniałem sobie dziwne uczucie niepokoju, jakie owa melodia wyzwoliła w moim sercu, przemożne pragnienie, aby wyruszyc w drogę, tak po prostu wstać i pójść, gdziekolwiek, gdzie tylko poprowadzi droga...
Otworzyłem oczy i zrozumiałem nagle, dlaczego na ich twarzach malował się smutek - nie widziałem w pobliżu ani wozów, ani koni, tylko trawnik, kilkanaście drzew i szare ściany domów.
Wieczorem przed domami zaroiło się. Na trawnik wyległy dzieci rozkładając wprost na ziemi proste posłania, a dorośli usiadłszy w kręgu zapalili nieduży ogień. W mroku rozjarzył się ogienek fajki, zapachniało dymem, zapiekło w oczy. Wciągnąłem w nozdrza ten zapach i odrazu przed moimi oczyma pojawiła sie polana zgromadzeń , a w sercu zadudniły leśne bębny.
Tęskna pieśń buchneła ku niebu, ponad dachy kamienic, ponad korony wątłych miejskich drzew, które na próżno usiłowały sięgnąć korzeniami ozywczej wody, a ramionami dotknąć obłoków. Usiadłem przyciskając dłonią serce i szeroko otwartymi oczyma wpatrzyłem się w to, co działo się na dole.
ukryte w mroku skrzypce podchwyciły nutę piesni i zawodziły niby wiatr w sitowiu, maleńkie bębenki wybijały rytm końskich kopyt, a szeroki jęk harmonii wybijał się ponad głosy śpiewających
Sam diabeł chyba wyciął te skrzypce z jakiegoś baśniowego drzewa i zamiast strun musiał rozciągnąć wlosy leśnej panny - bo nie mogąc oprzeć się ich czarowi zsunąłem się na dół, w gęstą trawę.
Wokół ognia nagle zawirowały kolorowe spódnice, szerokie rękawy, cienko zadzwoniły bransolety.
I gdybym nie wpatrzył się w hipnotyzujący krąg napewno zauważyłbym nieduży, brązowy cień, który przemknął tuż za moimi plecami i zniknął...
Obracałem się w kółko, przytupując, klaszcząc w dłonie niewidzialny dla oczu ludzi, iskry strzelały w niebo i prawie zapomniałem, że ogień płonie na obrzeżach miasta, nie na srodku polany albo zbozowego kręgu...
A kiedy nogi odmówiły mi posłuszeństwa upadłem na trawę nie spuszczając oczu z tańczących.
Szelest za moimi plecami uświadomił mi nagle, że nie byłem jedynym, który uległ czarowi muzyki.
- Mamo, takie skrzypce...- zadźwięczal znajomy głos. - Na takim instrumencie...
Uszy nie mogły mnie mylić...tym bardziej iż moje serce zabiło mocno i głośno. Głos należał do Karoliny, i poznałem go, choc nie slyszałem go juz tyle czasu.

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!