Znow bedzie ze u nas tylko zle. Ale niech bedzie, napisze to.
Jestem u skraju wytrzymalosci.
Nie wiem jak to sie wszystko porobilo, jakos podstepnie i stopniowo, ale ostatnio za nic sie z Luniem nie dogadujemy, jestesmy zmeczeni soba i mamy kryzys

On ma dosc mojego latania po calych dniach i nocach, totalnie zaburzonego rytmu dobowego, gdy nie ma mnie caly dzien a po nocy sie ucze albo prace pisze.Ma dosc mojego zmeczonego spojrzenia i zalu w glosie gdy patrze na niego i pytam "dlaczego" i "co jeszcze"
Ja nie moge zniesc ciaglej niepewnosci, leku co bedzie i co mnie jeszcze czeka, ciaglego poczucia zagrozenia, bezsilnosci. Beznadziejnie nieograniczonej odpowiedzialnosci ktorej nie potrafie i czuje ze nie mam prawa nia nikogo przelewac, nawet w czesci.
Trudno mi zniesc jego coraz czesciej zamroczone spojrzenie malo przytomnych oczek, platajace sie lapki i obcosc mimo glosnego mruczenia i barankowania.
Trudno mi zniesc pogarszajace sie z badania na badanie wyniki nerkowe, mimo bardzo intensywnego leczenia nie zostawiajacego juz jakiegos miejsca gdzie mozna te nerki "pchnac", a przy calej zlozonosci jego chorob nerki MUSZA pracowac a sila rzeczy byly traktowane nieco po macoszemu. On po prostu MUSI dostawac leki ktore dobrze jego niewydlnym narzadom nie robia, ale dzieki ktorym zyje i nie wyje z bolu.
Nie powinnam pewnie tego pisac ale... trudno jest.