Felutek przeżył kolejną noc. Ciągle jest bezładną szmateczką, ale:
oddech mu się zdecydowanie wyrównał,
nie jest bardziej żółty,
w nocy sam przemieścił się do wody,
zrobiliśmy kupę (Felut zaczął, a ja skończyłam

). Kupa maluśka, ale zawsze,
mimo upływu bitych 6 godzin od ostatniego zastrzyku p/bólowego, o 7 rano widać było, że jeszcze nie cierpi.
Zaczynam odczuwać organizacyjno logistyczne braki przygotowania do opieki nad koteczkiem. Mam za mało ręczników, na których poleguje Felut i siusia. Z racji kroplówek siusia często (wczoraj wieczorem 4 razy). Ręczniki nie nadążają schnąć. Zaraz wyjeżdżamy i po drodze zakupię solidny zapas podkładów.
Tłumaczę sobie, że skoro nie umarł zanim pojawiła się diagnoza i rozpoczęło leczenie, to teraz trzustka i wątroba nie mają już powodów do zatrzymania.
Zaraz wyjeżdżamy do weta.
Oczywiście ciągle nieustająco potrzebujemy dobrych myśli i kciuków.
To powyżej to zaklinanie rzeczywistości. Ciągle bardzo się boję i co chwilę nerwowo patrzę, czy oddycha. Nie napiszę tego większą czcionką, żeby choroba nie zrobiła z tego użytku