» Czw wrz 15, 2016 6:56
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show. Florcia została mamą
Pracuję w tym tygodniu na popołudnie i mogłabym pospać, ale fizjologia wypędziła mnie z cieplutkiego łóżka. Z przyzwyczajenia wstałam przed piątą. Kotki się ucieszyły i zażądały śniadania. Cosma się skończyła i to jest bardzo zła wiadomość, bo one uwielbiają filetówki. Żadna inna karma nie budzi takiego entuzjazmu. A wszelka Animonda popadła w zupełną niełaskę, a mam jej jeszcze z pięćdziesiąt puszek. Dostały Catz Finefood z cielęciem. A jak już i tak wstałam, to ogarnęłam kuwetki i wzięłam się za przytulanie. Czyli porannym naszym rytuałom stało się zadość. Umysł mam jasny i czuję się, jak wróbelek świeżo wykąpany w porannej rosie. Muszę dzisiaj zrobić miejsce na pianino, które jutro przywiezie pan mocarz ze swoją brygadą. Instrument waży prawie trzysta kilogramów, więc się go nie przesunie. Umyśliłam sobie, że stanie w salonie pod rzeźbą Maryjki, a stolik karciak, który tam obecnie tkwi, odpocznie sobie jakiś czas w piwnicy. TŻ ma pomysł, żeby wcisnąć instrument do pokoju Zosi, ale to pomieszczenie nie jest z gumy, a biurka dziecku z pokoju nie chcę wywalać. Prawdą jest, że Zosia i tak odrabia lekcje przy stole w kuchni, albo z kotami w salonie, ale może jej się odmienić, jak podrośnie.
Z zakupem tego pianina poszło mi nadzwyczaj gładko, chociaż spodziewałam się długich poszukiwań. Na nowe mnie nie stać. W sklepie muzycznym w Arkadii nowe pianino kosztuje dwadzieścia pięć tysięcy. A moje finanse są, jak dziurawa dętka bez powietrza: co się dopompuje, to błyskawicznie schodzi. Nie mam dwudziestu pięciu tysięcy, a nawet jakbym miała, to pierwej spłaciłabym dług za samochód. Albo pożyczyła jeszcze trochę, żeby starczyło na chatkę na kurzej stopie w stanie ruinicznym. Tak, czy inaczej, na tablicy ogłoszeń w szkole muzycznej znalazłam ogłoszenie, że ktoś pragnie sprzedać dwudziestoletnie pianino firmy Legnica. Pochylone i staranne pismo nasuwało skojarzenia z przedwojenną kaligrafią. Zadzwoniłam pod wskazany numer i umówiłam się na oglądanie instrumentu, na wtorek około dziewiętnastej. Szczęśliwie okazało się, że ci ludzie od pianina mieszkają tak, jak ja - na Białołęce, tyle, że bliżej Wisły, na Tarchominie. No i we wtorek wieczorem wypadałam, jak ta śmigła strzała z zebrania w klasie Pawła, dziękując Bogu, że natchnął trójkę klasową żeby się sama zgłosiła. Leciutko mi było, bo mnie na tym zebraniu z forsy skarbnik oskubał, jak to zawsze na początku roku szkolnego bywa. Nastawiłam sobie GPS-a, który jest protezą mojego braku orientacji przestrzennej, na ulicę Atutową. Mam jakiś defekt w mózgu, że zawsze się gubię i błądzę. Zazwyczaj skręcam nie w tą stronę, co trzeba i zwiedzam nieznane miejsca, zanim trafię tam, gdzie zamierzałam dotrzeć. Jeśli do tego dojdzie nocna aura tajemniczości, to beż GPS-a od razu byłabym zgubiona. Ale dzięki temu niewielkiemu gadżetowi, który elektryzującym głosem Huberta Urbańskiego, mówi mi, jak mam jechać, dotarłam na miejsce bez problemów. Mieszkanie było na drugim piętrze. Z windą. Bo na Tarchominie jest dużo wieżowców i tam montują windy. Na Zielonej Białołęce można budować domy tylko do trzech pięter i z reguły wind niestety nie ma. U mnie też nie ma. Trzeba pląsać, albo i pełzać, po schodkach. Lubię windy bardzo, zwłaszcza, jak wracam do domu z zakupami. Ale na Atutowej winda, jak najbardziej była, więc się przejechałam. Człowiek dziczeje wśród bujnej przyrody na tyle, że zwykła winda sprawia frajdę. Drzwi otworzył mi starszy pan, o niebieskim spojrzeniu i miłej twarzy. Miał zmarszczki ułożone w sposób, który wskazywał na pogodną duszę mieszkającą w tym mężczyźnie. Taka pieczątka zadowolenia z życia. Gdy tylko staruszek szerzej uchylił drzwi, zapraszając mnie do środka, zobaczyłam smukłego, czarnego psa, na cienkich nóżkach. W przedpokoju stały dwie kuwety z drewnianym żwirkiem, a szary kot, zerkał na mnie zza rogu. Drugi kontrolował sytuację z nad szafy, a trzeci miauczał zza drzwi pokoju, bo też chciał zobaczyć, kto przyszedł. A drzwi nie miały klamki, tylko gałkę. Słowem: trzy koty, pan i jego doberman. Pani nie było w domu, bo pojechała z czterema kotami na działkę. Te, które zostały w domu, były zakażone wirusem białaczki kociej i dla własnego bezpieczeństwa, nie biorą udziału w wycieczkach. A piesio miał lat trzynaście, wrażliwy pęcherz i słabe zdrowie, więc też nie mógł pojechać na działkę, bo potrzebował domowego ciepełka i komfortu oraz bliskości weterynarza. Był stary i pieszczotliwy. Trochę do mnie pogadał w psim języku, obwąchał, a potem wystawił to i owo do wygłaskania. Koty były ostrożniejsze, dopóki nie powąchały moich rąk. A ja wszak karmię moich milusińskich z rączki, więc pachnę zachęcająco. Całe mieszkanie było przystosowane do kociego szczęścia. Na ścianach pan zamontował sporo pustych pólek, a pod sufitem wisiała kocia ścieżka zdrowia. Tak tam było miło... Poczułam się tak, jakby Pan Bóg chciał mi zrobić przyjemność, przyprowadzając mnie tutaj. Jakby głaskał mnie ręką po rozczochranej głowie, mówiąc: "Proszę Lilianko, to dla ciebie żebyś się cieszyła w tym domu dobrych ludzi". Zapomniałam, po co przyjechałam. Zajęliśmy się z panem rozmowami o kotach i psach, a potem każde z nas wyjęło swój telefon i przystąpiliśmy do pokazywania sobie zdjęć naszych zwierząt. W kątku, przykryte narzutą, stało pianino. Zostało kupione kiedyś w sklepie muzycznym przy ulicy Nowotki, dla córki tych państwa. Tyle, że córka dawno urosła i wyprowadziła się z domu, zapominając o instrumencie. Stało więc to pianino latami, samotne i nieużywane, zajmując swoimi gabarytami miejsce w mieszkaniu starszych ludzi. Dla przyzwoitości, raz w roku przychodził do niego stroiciel. Wszystkie klawisze działają, strun nie brakuje, młoteczki nie są zużyte. Ma minimalnie obitą politurę, ale w moim domu, przy tylu dzieciach własnych, pożyczonych i gościnnych, nawet nowe po roku tak by wyglądało. Jednym słowem: pianino jest w dobrym stanie. Prawdę powiedziawszy, to nawet, gdyby wymagało naprawy, i tak bym je od tych ludzi kupiła. Oni mają siedem kotów i psa z nieszczęścia i utrzymują szczęśliwą menażerię z własnych emerytur. Pomagają zwierzętom znaleźć domy, współpracują z fundacją, bywają domem tymczasowym dla psów i kotów. Dzielą się sercem, ratują z tarapatów, zmieniają los na lepszy. I są przemili. Kobiety nie widziałam, ale rozmawiałam z nią kilka razy przez telefon i jestem przekonana, że jest kompatybilna ze swoim mężem. Wczoraj znalazłam specjalną firmę do przewozu pianin. Pan pracuje w filharmonii i dorabia sobie po godzinach, więc mogę być spokojna, że nic się nie uszkodzi w transporcie. Potem będę musiała wyczyścić to pianino jakimś woniejącym preparatem do drewna, żeby moim milusińskim nie przyszła do głowy myśl o klasycznym kocim sposobie oznaczania własności.
Podoba mi się nauczycielka, która ma Zosię uczyć rytmiki i kształcenia słuchu w szkole muzycznej. Niska, drobniutka pani, z artystyczną fryzurą, która wygląda, jakby panią piorun trafił. Nie mam pojęcia, w jaki sposób ona układa te włosy, że one stoją, jak strumienie pola magnetycznego. Do tego uśmiech na twarzy, okularki na nosie, a zza nich ciepłe spojrzenie. Strasznie mnie cieszy spotykanie takich pozytywnych ludzi.
Dzieci już wyszły do szkoły. Aleksio morduje Aurelcię. Aurelcia przyłożyła z kopa Aleksikowi. Aleksik oddał. Gryzą się sobie. Orbiś, Gustawek i Florcia biegają po domu, jakby ich ganiał pożeracz ogonów. Sielska domowa atmosfera. Nie licząc kocich wrzasków, cisza i spokój. A teraz zrobię sobie herbatkę, pyszne kanapeczki i zjem śniadanko, bo jestem głodna, jak wilk. A potem połknę koty, jeśli natychmiast nie przestaną się lać