
Jak pisałam, we wtorek, po drugiej dawce antybiotyku, Czaruś poczuł się wyraźnie lepiej, jakkolwiek ciągle kaszlał.
W środę rano nie chciał jeść, nadal pokaszliwał i ciężko oddychał, bez zmian od niedzieli.
Gdy wróciłam z pracy Czaruś kaszlał, kichał i oddychał jakoś dziwnie. Miał także gorące uszka i głowę. Przyjrzałam się temu jego oddychaniu - wyglądało, jakby się dusił.
No więc - transporterek, taksówka i do lecznicy.
Przyjechaliśmy przed 18-tą. Czaruś został osłuchany, stwierdzono gorączkę ponad 39 stopni, straszliwie zaatakowane oskrzela, gardło i stan wskazujący na rozwijający się obrzęk płuc.
Czaruś dostał bardzo silny antybiotyk - poprzedni, standardowy nie zadziałał, przeciwzapalne, furosemid i coś jeszcze, co miało złagodzić kaszel. Następnie został umieszczony w klateczce pod tlenem.
Zostałam poinformowana, że jeśli obrzęku płuc nie da się zahamować, może być różnie. Miałam go zostawić pod tlenem i wrócić po niego po 21-szej.
Pojechałam do domu, a o 19.20 zadzwonili z lecznicy, żebym przyjechała po Czarusia wcześniej, bo oddech już się ustabilizował, a on tak się stresuje, że boją się, że dostanie zawału ze strachu.
Byłam w lecznicy około 20.30. Otępiały ze strachu Czaruś został zapakowany do transporterka oraz zapisany na następny dzień na konsultację kardiologiczną - wtedy miała być wetka, która się w tym specjalizuje.
Do domu wróciliśmy około 21.30. Czaruś napił się, zjadł Animondy i zrobił kupkę. Trochę pochodził, a następnie zaczął się dusić.
No więc – transporterek, taksówka i do lecznicy (dla uzupełnienia: mieszkamy obok Szpitala Rydygiera, a lecznica znajduje się w okolicy skrzyżowania Piastowskiej i J. Lea).
Do lecznicy dotarliśmy przed 23-cią i Czaruś znowu został umieszczony w klateczce pod tlenem. Uzgodniliśmy, że – bez względu na stres - lepiej, żeby został w szpitaliku na noc, bo w razie czego będzie mieć pomoc natychmiast. Poinformowano mnie także, że taki kolejny napad duszności nie rokuje dobrze, mówiąc delikatnie i żebym rano zadzwoniła o 9.30. Posiedziałam przy klateczce Czarusia około godziny, żeby mu dodać otuchy, co niestety na niewiele się zdało – Czaruś wyglądał na nieprzytomnego z przerażenia, ale przynajmniej już nie kaszlał – i wybrałam się w drogę powrotną. Na przystanek przyszłam tuż przed 24-tą i stwierdziłam, że właśnie uciekł mi ostatni autobus. Nocny nie przyjeżdżał, więc zamówiłam taksówkę i do domu dotarłam o godzinie 00.50
Zanim wszystko uporządkowałam, posprzątałam i pozmywałam – zrobiła się 2.00. Spać poszłam o 2.15, a obudziłam się o 4.45.
Jak było umówione, zadzwoniłam o 9.30. Czaruś przetrwał noc i już nie musiał być pod tlenem, ale że mieli od 9-tej tłum pacjentów, to wetka nie zdążyła jeszcze zbadać Czarusia pod kątem możliwości powrotu do domu i miałam czekać na telefon od niej. Długo nie było telefonu, więc wreszcie ja zadzwoniłam znowu. Wetka mnie przepraszała, że nie dzwoniła, ale po prostu nie miała kiedy i powiedziała, że Czaruś jeszcze raz miał napad duszności i lepiej, żeby pozostał w lecznicy do godziny 16-tej, czyli do rozpoczęcia dyżuru przez tę wetkę, która specjalizuje się w kardiologii, bo on musi zostać zbadany kardiologicznie, a nie ma sensu, żeby go wozić tam i z powrotem.
Pojechałam do lecznicy po pracy. Czaruś w klateczce wyglądał jak śliniący się katatonik z wybałuszonymi oczami. Wetka na szczęście zjawiła się szybko i rozpoczęła badanie Czarusia, który, trzymany przeze mnie, okazał się podczas badań bardzo dzielny. Wetka wnikliwie Czarusia osłuchała (podejrzewała raczej zapalenie płuc niż obrzęk), zrobiła mu USG klatki piersiowej i szyi, RTG klatki piersiowej oraz echokardiografię.
Ostatecznie okazało się, że Czaruś ma serce w największym porządku, w płucach nic się nie dzieje – nie ma ani zapalenia ani obrzęku, natomiast są koszmarnie zawalone oskrzela (to była jedyna przyczyna duszności) i straszny stan zapalny krtani. Czaruś znowu dostał masę leków na miejscu i „na wynos”, kroplówkę i ostatecznie wróciliśmy do domu około 18-tej. Do kontroli mamy przyjechać w środę. Jak Czaruś będzie silniejszy mamy też zrobić badanie krwi.
W domu Czaruś jeszcze około 1,5 godziny znajdował się w stanie szoku, aż wreszcie otrząsnął się z niego i zasnął jak nie żywy. O 22-giej obudził się, a że sam jakoś nie miał siły się napić, chociaż podejmował jakieś próby nad miską, napoiłam go trochę strzykawką, a potem Czaruś zasnął na kanapie i spał do rana, jak kłoda, nawet bez zmiany pozycji. Przed wyjściem do pracy dałam mu trochę wody strzykawką i trochę Convalescensa, bo sam chciał tylko spać i nie interesował się jedzeniem. Po nakarmieniu zasnął momentalnie.
A ja siedzę w pracy i tylko staram się dotrwać do 15-tej. Czuję się, jakbym została pobita sztachetą.