» Nie sie 12, 2007 4:47
Leniwe popołudnie....?
Odgłos smakowitego chrupania i mlaskania wyrwał mnie ze snu. Uniosłem głowę. Przez szparę w wiklinowej ściance kosza zobaczyłem...Dextera, pałaszującego resztki kurczaka .
- No, no, - Dziadek kręcił głową z niekłamanym podziwem. – Mądre kocisko...
Chociaż nie widziałem niczego więcej poza kołyszącym się na prawo i lewo ogonem Tetryka przysiągłbym, że pani Dorota lekko się zarumieniła.
- Jest bardzo do mnie przywiązany – powiedziała z nutką dumy w głosie.- Zresztą już raz mnie odnalazł...
Poczułem jak z irytacji kłapią mi zęby i faluje skóra na karku. Miałem ochotę wypaść zza kosza i wrzasnąć, że to zapach pieczonego kurczaka i ssanie w brzuchu , a nie miłość wywabiły Dextera z ukrycia...ale obawiałem się, że może być mi to poczytane za zazdrość...Rzecz jasna, mogłem dołączyć do wspólnej biesiady, lecz zielone oczy Alex patrzyły na mnie z szacunkiem i sympatią. Słyszałem, jak Dexter mości się na kraciastym kocu i pomrukuje z zadowoleniem.
- Zaczekaj – mruknęła Alex i znikła miedzy trawami. Widziałem jak biegnie plażą, złocista niby Bastet, zwinna jak żmijka.
Powróciła po chwili z małą srebrna rybką w pysku i położyła ją przede mną.
- Mała przekąska – powiedziała z promiennym uśmiechem. – O wiele zdrowsza, niż ptaszysko w panierce.
Schrupałem rybkę z prawdziwa przyjemnością i postanowiłem wybrać się na mały spacerek nie przejmując się Dexterem, tym bardziej, że pies nie wrócił jeszcze z powierzonej mu misji.
Wstałem, przeciągnąłem się , że aż chrupnęły mi stawy i jeszcze raz oblizałem pysk.
Smarkacz rzucił mi pytające spojrzenie.
- Możemy przejść się razem – mruknąłem..
- Zaczekam na psa – powiedziała Alex i przymknęła oczy.
A my niepostrzeżenie przebiegliśmy przez szczyt wydmy, najdalszy kraniec deptaka i weszliśmy pomiędzy drzewa parku.
W powietrzu dzwięczały głosy dzieci bawiących się w piaskownicy, w gałęziach drzew śpiewały ptaki i wszystko wskazywało na to, że będzie to kolejny spacer i kolejne leniwe popołudnie.
Niestety – przewrotny los tylko czekał, żeby spłatać nam nowego figla...
Zza kędy dzikiego bzu rosnącego tuż przy starej lipie wyraznie dobiegały odgłosy kopania – brzęczenie łopaty , szelest osypującej się ziemi i miarowe posapywanie kogoś, kogo niewątpliwie bardzo owa czynność męczyła.
- Teraz ty – rozpoznałem głos Grubszej z ciotek. – kopię już pół godziny.
- Tylko pomyśl, ile spalasz kalorii – odparł drugi głos, należący do Chudszej – Kiedy już będziemy bogate i sławne musimy się jakoś prezentować....
Grubsza z ciotek ciężko westchnęła i łopata zadzwięczała o kamienie.
- Pełno tu wszelkiego paskudztwa – jęknęła Grubsza ciotka. – Krocionogi, dżdżownice....
Wyjrzałem ostrożnie spomiędzy liści. Chudsza z ciotek pracowicie doklejała brakujący wąs, a grubsza, z przekrzywioną na bakier brodą pracowicie pogłębiała dół, w którym stała już po kolana.
- TO na pewno musi być tutaj – perorowała Chudsza spoglądając na pożółkły kawałek papieru, który trzymała w ręce.
Grubsza wymamrotała coś niezbyt miłego, ale nie przestawała kopać.
W tej samej chwili poczułem jak Smarkacz delikatnie trąca mnie łapą. Odwróciłem głowę.
Smarkacz gapił się na coś, co było nad nami z niekłamanym zachwytem na pyszczku. Powoli spojrzałem w górę.
Na gałęzi lipy, tuż nad głowami ciotek siedziało mniejsze z kociąt trzymając w łapce ogromnego chrząszcza. Chrząszcz wywijał na wszystkie strony odnóżami, a kocię ze skupieniem patrzyło w dół.
Przekrzywiało łepek raz w prawo , raz w lewo i tajemniczo uśmiechało się do siebie.
- Raz, dwa, trzy, wygrywasz ty – zaśpiewało cichutko, rozluzniło uchwyt łapki i chrząszcz poszybował w dół, precyzyjnie lądując za kołnierzem Grubszej z ciotek, która właśnie gramoliła się na trawnik.
Ciotka wrzasnęła przerazliwym głosem, zatrzepotała rękoma i osunęła się w dół.
Zaś druga pochyliła się nad dołem akurat w chwili, gdy chrząszcz zdecydował, że ostatecznie jest ŻYWY, otworzył chitynowy pancerz i rozwinąwszy brunatne skrzydła z głośnym buczeniem uniósł się do góry i zgrabnie omijając przeszkodę w postaci haczykowatego nosa chudszej z ciotek poszybował w nieznane.
Smarkacz zwinął się w kłębek i parsknął śmiechem.
- RATUNKU ! – zawołały jednocześnie dwa głosy.- POMÓŻCIE NAM WYJŚĆ !!!
Bowiem ciotki spadając do – jak się to potem okazało – ciasnego i głębokiego dołu – zaklinowały się w nim przy dość chaotycznej próbie wydostania się z niego.
Kilkoro spacerowiczów błyskawicznie przedostało się przez zarośla i pospieszyło na pomoc parze uwięzionych staruszków, pomstując przy tym na młodzież i lokalnych chuliganów, którzy, zamiast wziąć się do uczciwej roboty, zastawiają pułapki na bogu ducha winnych, uczciwych obywateli.
Kiedy ciotki zostały wydobyte na powierzchnię okazało się, że jedna z nich nie może stanąć na lewa nogę, ktoś zawezwał karetkę pogotowia, a równo z karetka pojawiło się dwu dziennikarzy „Faktu”.
Gdy całe pandemonium przeniosło się na alejkę Smarkacz i ja spojrzeliśmy w górę, gdzie na gałęzi siedziało oniemiałe z zachwytu kocię. Z pyszczka sterczał mu koniuszek różowego języczka i z niedowierzaniem kręciło łebkiem.
- Sam zejdziesz , czy mam ci pomóc ? – zapytał rozbawiony Smarkacz.
Kocię powoli opuściło gałąz i szorując łapkami po korze zjechało na dół, lądując na kawałku papieru, który pozostawiły pod drzewem ciotki.
Chwyciłem papier w pysk podczas gdy Smarkacz wepchnął kociaka w zarośla i wycofaliśmy się w głąb parku.
- Mapa...- powiedziałem otwierając szeroko oczy ze zdumienia.
- Mama...- szepnęło kocię ze zgrozą w głosie.
Szpitalna kotka uniosła w górę łapę, ale natychmiast opuściła ją z rezygnacją.
- To nic nie da – powiedziała spoglądając na mnie i na Smarkacza. – one po prostu mają to po ojcu...
Kocię podskoczyło do góry jak sprężynka i pisnęło :
- Fajnie było !
Smarkacz ponuro pokiwał głową.
Wiedziałem, że miał na myśli nasze leniwe popołudnie, które w jednej chwili przekształciło się w coś, co towarzyszyło nam od pewnego czasu...

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!