
Wczoraj się pożegnaliśmy...
Filip od nieco ponad miesiąca chorował, miał objawy neurologiczne. Standardowe leczenie nie dawało oczekiwanego skutku, zapisaliśmy się do (długiej) kolejki do bardzo polecanego neurologa. Wizyta była wyznaczona na wczoraj (poniedziałek), przedwczoraj (niedziela) stan Filipka nagle gwałtownie się pogorszył. Wyczekiwałam tej wizyty jak zbawienia, bo z kotem źle, a nikt nie wie, co mu jest...
Dowiedzieliśmy się. Guz mózgu, gigantyczny i położony kompletnie nieoperacyjnie. Do tego w trakcie badania MRI (które odbywa się pod płytką, ale jednak narkozą) Filip miał zapaść i ledwie udało się go wyprowadzić, trzeba było pomagać mu oddychać. Formalnie spytano mnie, czy go wybudzać, ale powiedzenie tak to byłoby już czyste torturowanie kota...
To było za szybkie, za gwałtowne. Zupełnie nie byłam na to przygotowana.
I to jest pierwszy prawdziwie mój kot, którego żegnam. Owszem, wcześniej odeszła Babcia, którą przygarnęliśmy na kocią emeryturę, ale która okazała się poważnie chora na nerki i mieszkała u nas tylko 3 miesiące. Była Brytfanka, której powiedzieliśmy, że zostaje, niech tylko pokona pp. Nie pokonała. Były liczne inne tymczasy, które po prostu były zbyt chore. Były moje kocięta, które urodziły się martwe albo z wadami rozwojowymi i odchodziły szybko.
Ale żaden z tych kotów nie był ze mną prawie 11 lat...
Żaden nie wybrał mnie i tylko mnie...
