W młodzieńczych latach mój mężutek co i raz ratował przed piwnicznymi kotami pisklęta kawki uczące się latać.
Zawsze kończyło się to tak, że maluch był sadzany w oknie i darł dzioba. Rodzice go odnajdywali i zabierali.
Robalek został znaleziony na klatce schodowej. Nikt się po niego nigdy nie zgłosił, nigdy żadne kawki nie zareagowały na jego głos i wzajemnie. Zupełnie jakby był z innej dzielnicy. Markowi udało się go wykarmić i nauczyć latać, ale kawka na wolność już nie mogła wrócić bo identyfikowała się z ludźmi.


Po naszym ślubie Robal został z teściową. Po jej śmierci zabraliśmy go do siebie i do naszych pięciu kotów - wtedy był już niewidomy. Większą część dnia spędzał w swojej klatce podwieszonej wysoko, w kuchni. Kilka razy dziennie był wypuszczany na kuchnię. Kąpał się w kociej misce z wodą, jadł śniadanie na stole z moją mamą - wydziobywał masło, cukier ser.... Nie minął rok... Pewnego dnia po takim śniadaniu zmarł nagle na udar
