Popołudniowe karmienie futer. Łażę od miejsca do miejsca machając mało radośnie wiaderkiem. Wróć...nie macham bo woda w nim jest

Dołażę do lasu i ze spuszczonym łbem (zajętym myślami

) wkraczam na udeptaną przeze mnie ścieżkę prowadzącą do karmnika. Jestem przygnębiona. 9 sosem rosnących na poboczu polnej drogi znikło

Rano jeszcze "straszyły" mnie ciemnymi, jojczącymi pniami a teraz z tych pni sterczą okrawki.

Straszne to smutne i przygnębiające. Przyroda nie powoli

znika w moich oczach.
Zapadał już lekkawy zmierzch. Taki wieczorny miękki szal otulający swym pasmem okolicę. Podniosłam głowę przeszukując wzrokiem teren przede mną. Są już kociambry ? czy gdzieś ukryte? A może dziś nie przyjdą, nie pokażą się. W niewyraźnym świetle widzę przed sobą "górki". Jakby jakby leżały. Co nie dziwi nic. Bo oba nowo powstałe domy do okolicznego lasu różne rzeczy wywalają. Jednak coś mnie zatrzymało po kilku krokach. Postawiłam wiaderko i jopię

się przed siebie. Nie wzięłam czołówki więc na nędznym swym wzrokiem muszę polegać. Coś mi nie pasuje. Gdy tak sterczę i sterczę ...jedna z karp...poruszyła się i wydała chrumkę. Boczek zmieniała

Stało się jasne, że na mej drodze umościły sobie posłanko dziki

Nie malutkie. Porządnej postury i wagi. Było ich nie dwa a aż cztery sztuki!
Na drugi dzionek obejrzałam ich legowiska. Prawdziwie wielkie łoża wygrzebały sobie w ściółce. Petów, śmieci i butelek po alkoholu nie stwierdziłam

Musiały być mocno umęczone. Ot tak !
"Moje" karpy.

