Zawsze mówię, że przy dzieciach i kotach słowo "nigdy" nie istnieje.
Nasz tymczas Julek NIGDY nie interesował się światem zewnętrznym. Nie pchał się nawet za bardzo na zabezpieczony parapet. Niekiedy przesiadywał ale nie było to najważniejsze dla niego. Nie stoi pod drzwiami wejściowymi. Nie leci gdy się otwierają by choć zerknąć na klatkowy świat. Do dzisiejszego ranka.
Wychodziłam do kotów raniutko. Pogasiłam światła świecąc sobie tylko czołówką. Zanim otworzyłam drzwi sprawdziłam czy nie ma w pobliżu kotów. Szczególnie Ritki bo ona wręcz blokuje wyjście sterczeć pod drzwiami. Było pusto. Więc otworzyłam wrota, tak delikatnie na tyle bym mogła przejść. Nagle coś mnie zahaczyło o nogi i wyleciało pędem na schody. To był ...Julek.

Nie wiem skąd się znalazł. Zrobił to pędem. Mimo zasłaniania wejścia torbą on pokonał "przeszkody". Burza myśli. Na dole mogą być otwarte drzwi wejściowe na całą noc. Jest to częste bo jakiś doopek to robi. Jak dziś byłyby rozwarte a ten cholernik zleci na dół, to go nie znajdę

Julcio zaczął właśnie zbiegać z kolejnego podestu. Miałam w ręku szmacianą torbę upchaną saszetkami, suchym...Przerzuciłam ją przez poręcz tuż pod nos kociska. Spanikowany zawrócił i zatrzymał się na naszym piętrze. Swoje drzwi zdążyłam wcześniej przymknąć by innym gadom durny pomysł nie wpadł do pustego łba. Julcio był mocno spanikowany i wystrachany. Wbiegł do mieszkania gdy tylko się otworzyły.
Julek nigdy, dosłownie NIGDY nie pchał się "na wolność" .Do dziś.
Gdy wszystko skończyło się dobrze dopiero zaczęło mnie telepać. Byłam spocona jak bura kotka.