Dzień zaczął się nie fajnie.
Obudziłam się w zasikanym, zarzyganym i obsranym pokoju. Dawno takich niespodzianek nie miałam. Ciemny świt zaczęłam od mycia, zbierania, szorowania... Tony papieru i takich tam. Jak włączenie ledwo świt pralki. Nie wiem który drań co robił ale hafciarskie popisy to Maximek. Teoś ma biegunkę. Kicha. Kolejnym krokiem w tym uroczym czasie było szorowanie doopy i ogona tego spaślaka. Jak on jojczył. Woda się grzała od jego nerwów.
Ulinek rozsiewa gluty radośnie wszędzie. Siedząc na blacie, na nasz widok, jojczy żałośnie. Głooooooodny. Drący ryja Rudzik dopełnił uroku dnia nowego. On był też głodny a ja duperelami się zajmuję. Równie drący okazał się być Janusz gdy oczka otworzył. Wydzierał się
po co nam dywan, po co nam dywan... widząc kolejne plamy mokre i ciemne. Do czego służy tzw dywan pokazał mu Maximek wydalając kolejną porcję śniadania. Bo takie coś na podłodze jest potrzebne kocikowi by we własne wydzieliny nie wlazł. Ma być miękko i sucho. A potem poleciało. 10 minut ganiania Maximka celem zapodania leków. Dybliśmy go w kuwecie. Darł się, kolejny facet z wielką gębą, okrutnie. Ciężko go było utrzymać. Po zakończonym "zabiegu" stwierdziłam, że nie mamy kotów.
O Maxa się boję. Nieźle nas wczoraj nastraszył biegając nerwowo, trzepiąc uszami, mlaskając... Nie mógł zwrócić to co zjadł. Deczko się uspokoił gdy już pozbył się balastu. A zrobił to hojnie i na dużej przestrzeni. Dlaczego? Ano dlatego, że TŻ postanowił przegnać go z ...dywanu na łatwiej zmywalne części. Nie udało się
A Sorruś? A Sorruś w dniu wczorajszym bawił się. Pędził na tych swoich trzech nożynkach z siłą huraganu. Z drapaka na drapak. Z warkiem i miaukiem. Po podłodze. W skokach.
Pierwszy raz od bardzo długiego czasu widziałam go tak radosnego. Może to tylko chwila. Ale trzeba się nią cieszyć!