byłam wczoraj w Centrum, póki co bez patyczka z kocim wypływem. Rudi śmierdzi ropą, aż sie słabo robi. Dostałam dwie strzykawki, jedną jednorazową, drugą do podawania na raty. No i zaczął sie cyrk

ja się nie nadaję do tego... nie umiem, nie potrafię temu kotu zrobić zastrzyku

On się boi, nie chce zejść z tej lodówki, więc wlazłam na drabinkę i próbowałam dać tak - dostałam pazurzastą łapą. Od góry. Na szczęście przeczesał mi tylko włosy, bo zdążyłam zamknąć oczy i pochylić głowę. Nie sięgam...
Ściągnęliśmy go na podłogę, TŻ zawinął go w koc

a gdzie tam... nie mógł go urzymać przez tę szmatę. A ja się bałam walić strzykawką na oślep, bo ma dostać tylko 2 kreski, a nie dwa cm na raz. Skoończyło się wściekłym, syczącym i tłukącym kotem, który mało łap nie połamał, ewakuując się z powrotem na lodówkę. Tyle, że ucho udało się zakroplić i wczoraj i dziś rano.
Żebym miała jedną rękę więcej - dałabym radę, cholera. Będę próbować znów dziś popołudniu, przecież jakoś musi dostać leki, żebym miała go związać, muszę jakoś sobie poradzić
