Od Świąt pisałam w głowie tego posta wielokrotnie, ale jak przychodziło do zrobienia tego naprawdę, traciłam wenę. Spróbuję opisać chronologicznie.
Nie złożyłam Wszystkim Odwiedzającym życzeń, gdyż okres świąteczno-noworoczny okazał się być dla mnie nieco bardziej wyczerpujący, niż się spodziewałam. Kilka tygodni aktywnych spotkań rozproszonych co ileś dni trochę mnie przeciążyło. Gdzieś po drodze testowałam też nowy lek, którego działanie (dość klasycznie u mnie) okazało się być zaprzeczeniem tego, do czego został stworzony.
Radosny nastrój wprawdzie minął, ale nieodmiennie życzę Wszystkim, zarówno Dużym jak i ich Podopiecznym, zdrowia, radości i aby nieszczęścia się Was nie imały! Wszystkiego Dobrego!

Pudło plastikowe na stołówkę.
Wietrzy się jeszcze w domu. Kilka osób twierdzi, że opary nie są toksyczne i mam nadzieję, że tak jest. Jednak koty w domu wcale się nie spieszą do wchodzenia do środka. Może po prostu nie ma tam nic ciekawego, w końcu to nie tektura do drapania. A może nie podoba im się zapach.
Tak czy inaczej chciałam pudełko wynieść na dwór w ostatni weekend, lecz plany się dość nagle zmieniły.
Kartonu się trochę obawiam wkładać, bo wtedy koty stracą widoczność i mogą się bać stać łatwym celem. Przy jedzeniu zwykle są czujne i rozglądają na boki.
Dania.
Karty ogarnięte, idą do mnie pocztą, dziękuję za pamięć

Psie pampersy.
Po poście mziel52 w końcu je kupiłam. Przetestowałam bodajże przedwczoraj, bo naprawdę by się teraz przydały, jednakże producent coś przekombinował albo z rozmiarówką, albo z krojem, bo piesa i tak zdołała nalać na podłogę.
Cążki.
Nie znalazły się w końcu, mimo posuwających się naprzód porządków w domu. Kupiłam nowe. Obcięłam psu pazury, potem wszystkie zaokrągliłam elektrycznym pilnikiem z aliexpress. Bardzo mi się podoba ten pilnik, świetna sprawa. Dzięki niemu zlikwidowałam fragment rozdwajający się od pazura, który normalnie szedłby aż do rdzenia i powodował ból i krwawienie (spiłowałam zadzior), przy jego pomocy zmniejszyłam szanse, że przytnę pazury za głęboko (dwa czy trzy w tylnych łapach rdzeń mają nienaturalnie długi i nijak nie wychodzi mi jego skrócenie, co teoretycznie powinno następować dzięki przycinaniu) no i zrobiłam ładne, obłe krawędzie. Byłam zadowolona. Pozostało mi piesę wykąpać, na co też się szykowałam dosłownie na dniach. Zaginął mi psi ręcznik, dobrałam więc inny, który musiał się po praniu wysuszyć. Celowałam w ostatni piątek, nie wyszło, miał być może poniedziałek czy wtorek. Teraz nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie kąpiel...
Sobota.
Pojechałam na pogrzeb. Nie byłam emocjonalnie ani relacyjnie blisko związana ze zmarłą, moja obecność była bardziej z szacunku wobec jej rodziny. I chociaż zawożono mnie autem, i tak zmarzłam na cmentarzu.
Po powrocie ogarnęłam zwierzaki i poszłam jak na mnie dość wcześnie spać. Cieszyłam się, że się wreszcie wyśpię. Niestety los okrutnie zadrwił sobie z piesy i ze mnie.
Niedziela.
Około 5:00 ze snu wyrwał mnie jakiś stukot wewnątrz pufy (pufa z zooplusa specjalnie z wejściem dla zwierząt). Poświeciłam latarką. To piesa machała w ciasnej przestrzeni łapami, wyła, szczekała i się śliniła. Po napadzie była przerażona, zdezorientowana i nakręcona, chodziła po pokoju, ale jednocześnie wpadała na przeszkody. Kłapnęła zębami przed moją dłonią i szczeknęła ze strachu kotce w pysk. Wtedy zamknęłam kotkę. Piesa chciała też bardzo na dwór, więc ubrałam w szelki i wyskoczyłyśmy. W czasie tego napadu (jak i kolejnych) miała niemal całkiem ściśnięte zwieracze, ale zaraz po napadzie czuła takie parcie na pęcherz i jelita, że nie mogła czekać. To znaczy za pierwszym razem jeszcze poczekała na założenie szelek, bo jeszcze miała siłę, potem niekoniecznie.
Po jakimś też czasie piesa miała bardziej bystry i rozumiejący wzrok, chociaż nadal się bała. Przysnęła tylko dzięki gabapentynie.
Drugi napad był przed 16:00. Jedyny, jaki kojarzę, gdy była na nogach i gdzieś szła. Pozostałe miała we śnie. W czasie napadu kłapała pyskiem, przebierała łapami. Po napadzie szukała jedzenia z obłędem w oczach, jakby nic miała w pysku od tygodnia. Szykowała się do wskakiwania na kuchenkę. Oprócz tego piesa nie mogła usiedzieć, zaczęła swoje wędrówki po pokoju bez końca. Nie pamiętam, czy w ogóle przysiadła. Powiedziałabym, że trwały godzinami.
Trzeci ok. 23:40. Tym razem miałam zegarek i mierzyłam czas. Sześć minut. Ten był ledwie 5-6 godzin od powiększonego posiłku. Na tym etapie szukałam zależności. Poprzednie były na głodnego, gdy zbliżała się pora karmienia, ten nie. Czyli raczej jedzenie nie miało znaczenia, została tylko kwestia spania i przytomności. Po napadzie wędrówki bez końca.
Poniedziałek.
Czwarty napad ok. 2:10, trwał około minutę, potem była blisko minuta przerwy i piąty napad przez maksymalnie 30 sekund. Po napadzie poszła do pustej miski i zaczęła piszczeć. Zagrzałam karmę, dostała jeść. Po trochu więcej niż normalną porcję. Przeżarła się i popiskiwała z powodu zbyt pełnego brzucha, ale przynajmniej leżała a nie krążyła.
Szósty napad ok. 6:40. W jego trakcie piesa otrzepała się ze śliny. Nikt mi nie umie powiedzieć, czy to był odruch, czy piesa była na tyle przytomna, że zrobiła to intencjonalnie. Po tym napadzie była tak zmęczona, że już nie mogła ustać na łapach. Ślizgała się i pełzała. Jak wstawała, to zaraz znów padała.
Napisałam do weterynarz z prośbą o wizytę. Dostałam termin na 10:30. O 9:34, czyli zaraz przed wyjściem, piesa dostała siódmego napadu.
Wet pobrała krew. Obejrzała filmiki. Zrobiła wywiad. Zmierzyła temperaturę. Puściła przez maszynę część krwi, resztę posłała do laboratorium. Zrobiła pomiar glukometrem. Wykonała badanie neurologiczne. Dopiero jak piesa leżała na stole zobaczyłam, że potłukła sobie okropnie kolana i wierzchy palców tylnych łap. Te wyniki, które były już w gabinecie (włącznie z glukozą), były dobre. Temperatura w normie. Jedynie z badaniem neurologicznym gorzej. Lewe oko niewidzące i lewa połowa pyska z zanikającymi odruchami. To wskazywałoby na mózg: udar (i to akurat był mój strzał po pierwszym ataku w niedzielę rano) - czy to niedokrwienny, czy to wylew; neuroinfekcja albo guz. Dalsza diagnostyka to rezonans, a przed nim konieczne jest echo serca (które i tak zamierzałam powtórzyć, bo rok już minął), bo do badania zwierzę jest sedowane. Umówiłam więc echo na za tydzień na środę.
Dostałyśmy dwie dawki leku do wpuszczania do nosa, aby przerwać atak oraz fenobarbital, jeśli dojdzie do chociaż jednego napadu (fenobarbital do podawania dwa razy dziennie). Plus na uspokojenie tej koszmarnej nad aktywności albo gabapentyna, jeżeli będzie działać, albo pregabalina, gdyby ta pierwsza była za słaba. Weterynarz optymistycznie powiedziała, że może już napadów nie będzie.
Wróciłyśmy. Podałam gabapentynę do pyska, zdrzemnęłyśmy się godzinę i nastąpił stan padaczkowy. Ten koszmarny napad, który trwał nieprzerwanie przez 40 minut. Piesa przebierała łapami i nieustannie wyła. Ja próbowałam skontaktować się z weterynarz, z Blue i ze znajomą, co też może coś powiedzieć o leczeniu padaczki. W tym czasie zgodnie z zaleceniami weterynarz zdążyłam podać obie dawki tego leku do przerywania napadów (które miały być na dwa osobne ataki) - zupełnie bez efektów, i doodbytniczo dwie gabapentyny rozpuszczone w małej ilości wody - również bez efektów. Pytałam, czy weterynarz chociaż znieczuli mi piesę, żebym mogła dojechać do Warszawy. Nie było takiej opcji. (Przy tej okazji warto nadmienić, że jedna jedyna klinika całodobowa w Sochaczewie, o której dawno temu pisałam, zamknęła się kilka miesięcy później, więc znów zostają do takich wypadków inne miejscowości.) W tym czasie wspomniana znajoma szybko znalazła mi placówkę z szybkim i mało problematycznym dojazdem. Piesa wyszła ze stanu padaczkowego jak się szykowałam. Szybko zadzwoniłam pod podany numer i spytałam, czy nas przyjmą. Przyjmą. (Znajoma chwilę potem pomyślała o tym samym, ale już wiedziałam, że mogę ruszać.) Zabrałam na szybko ze stołu zalecenia mojej weterynarz i w drogę.
Do przychodni weszłam z psem na rękach. Zgłosiłam się do recepcji. Pani (może technik) poszła do lekarza mnie zapowiedzieć. W gabinecie był inny pacjent, więc usiadłyśmy czekać. Wprawdzie piesa nie miała w tym momencie drgawek, ale fakt, że była prawie nieprzytomna na moich rękach i natychmiast zamknęła oczy, gdy opadłam na krzesło, wcale nie znaczył, że właśnie nie miała napadu, który u ludzi byłby typu Abscense z jednoczesnym rozluźnieniem mięśni (zwykle w tych napadach mięśnie są napięte i człowiek może nawet iść przed siebie, po prostu świadomość i myślenie zostają wyłączone, lecz czasami zdarza się również całkowite zwiotczenie). No ale może u zwierząt takich napadów się nie stwierdza, stąd brak pośpiechu. Jednocześnie mam głęboką nadzieję, że gdyby drgawki występowały, to natychmiast ktoś by się rzucił do pomocy.
Potem weszłyśmy do gabinetu. Wenflon zostawiony przez moją weterynarz piesa w którymś momencie sobie wyrwała, więc wiadomo było, że założą drugi. Zostawiłam ciąg dalszy kroplówki, którą z dodatkiem Catosalu i Duphalyte'a rozpoczęła moja wet u siebie. Podpisałam zgodę, w której stwierdza się świadomość, iż ewentualna śpiączka farmakologiczna może spowodować śmierć zwierzęcia i placówka nie ponosi odpowiedzialności (co akurat rozumiem i nie mam nic na przeciw). Oprócz tego wywiad, dałam też tę część wyników, które miałam oraz zalecenia mojej weterynarz, zmierzenie temperatury, krótkie badanie neurologiczne. Kiedy wet wpisywała wszystko w kartę, spytałam o cenę. Nieco mało precyzyjne odpowiedzi, rzekłabym, ale dały mi ogólne wyobrażenie.
Wróciłam do domu. Jak spojrzałam na psie legowisko, zdusiło mnie w środku. Wróciłam a ona na mnie nie czekała...
Wtorek.
Jak padłam jakoś może po północy na kanapie z Nugatem, to wstałam tylko po podwójną Pyralginę, bo obudził mnie koszmarny ból głowy. Oprócz tego nic więcej nie piłam i nie jadłam. I pewnie spałabym jeszcze bardzo długo, lecz obudził mnie telefon od weterynarza ok. 10:30. "Wszystko dobrze, mam przyjechać i wszystko omówimy na miejscu." Byłam zbyt nieprzytomna, żeby zadawać pytania. Krótka wymiana informacji z Blue i znajomą, żeby pomogły mi ogarnąć sprawę umysłem. Czyżby chcieli mi wydać psa po stanie padaczkowym po raptem jednej nocy? Niemożliwe chyba?
Powoli rozruszałam umysł na tyle, żeby wykonać telefon do przychodni. Zabawa w głuchy telefon z panią z recepcji, która pytała kogoś w tle. Zero konkretów, wszystko dobrze i resztę na miejscu. No to potem jeszcze jedna próba. Tym razem nieco przytomniejsza poprosiłam o rozmowę z lekarzem, bo muszę mieć konkrety. "Za dnia pies nie miał napadów, zjadł, oddał mocz i kał, a zamknięty wyje w szpitalu, nie mogą się nim stale zajmować, więc mam przyjechać i zabrać." Zaraz... Znaczy się pacjent jest niewygodny, jak to u zwierząt bywa, więc mam zabrać? Nie dlatego, że był na długiej obserwacji, która wykazała poprawę? Wprawdzie tego nie powiedziałam, bo jednocześnie wiem, jak trudna jest praca z nieustannie wyjącym psem przez wiele godzin (i nie mam tu na myśli napadów mojej piesy tylko innego czworonoga), ale przywiozłam ledwo zipiącego pacjenta, więc oczekiwałabym, iż zostanie tam na dłużej. No chociaż do środy. Ale nic, chcą, abym zabrała, to zabiorę. Poprosiłam jednak lekarkę bardzo wyraźnie o lek na przerwanie napadu silniejszy niż ten, który dostałam od mojej weterynarz, tłumacząc jednocześnie, dlaczego nie będę w razie czego w stanie tym razem przyjechać z psem na czas. Nie z lenistwa, nie z powodu innych zobowiązań (które w większości dałoby się przełożyć). Po prostu byłoby to niemożliwe do wykonania przez przynajmniej dobę, może dwie. Po moich wyjaśnieniach obiecała coś przygotować a także listę placówek z rezonansem, działających całą dobę.
Ustaliłam ze znajomą, że ktoś z jej rodziny przywiezie mnie i piesę do domu. Z Warszawy pod Sochaczew. Po ciemku i w opadach marznącego deszczu. A potem wróci późnym wieczorem do siebie.
Przyjechałam pociągiem (w trasie dzwonił do mnie lekarz upewnić się, czy jadę) a potem tramwajem. Poczekałam sporo czasu w kolejce, bo inni klienci byli ze zwierzakami. Jak na to, że mój pies "ma lęk separacyjny" i tak bardzo przeszkadza, kazali mi długo siedzieć. W końcu psa mi wydano w poczekalni, przy innych klientach i ich pupilach. Przyniosła go techniczka a także kartę z wypisem. A gdzie ta rozmowa z lekarzem, w czasie której mieliśmy wszystko omówić? W porządku, nie muszę być taka dokładna, ale o lek na przerwanie napadu muszę spytać, bo jest konieczny. "Nic więcej nie dali." No to jeszcze raz tłumaczę, z naciskiem, przy innych klientach, że nie będę w stanie psa przywieźć w razie stanu padaczkowego i to nie ze względu na ponad godzinną odległość (która sama w sobie zmniejsza szanse na przeżycie). Już nie wchodziłam w szczegóły, które podawałam lekarce, bo poczekalnia nie jest miejscem na to, ale dałam do zrozumienia, że lek muszę mieć i że mi go obiecano. Techniczka rozmawiała z jakimś lekarzem przez telefon, potem gdzieś poszła, a ja siedziałam i czekałam znowu. Znajoma wyskoczą z piesą na dwór. Wreszcie dostałam. Jedną dawkę. Trochę mało, ale nie śmiem prosić o więcej, bo to i tak już sukces. Nazwy nie dosłyszałam, bo techniczka zaciągała lekko po wschodniemu i rzuciła ją nieodmiennie w poczekalni pełnej ludzi. W wypisie leku nie ma, gdyż został wydany po wydaniu wypisu. Została ostatnia rzecz: placówki z całodobowym MRI. Techniczka odparła, że nikt nie przygotował dla mnie listy i że mam sobie poszukać.
Trochę nie mam szczęścia do lekarzy czy placówek polecanych przez innych. To była przychodnia przy ul. Żytniej 15. Na jej wyborze zaważył czas dojazdu oraz łatwość dojazdu. Nic poza tym nie wiedziałam. Później dopiero się okazało, iż niektórzy ją sobie chwalą. Ja mam mieszane uczucia. Nie byli źli, zdecydowanie nie. Ale tych kilka drobiazgów zostawiło jednak lekki niesmak (plus jeszcze jedna rzecz, o której za chwilę).
Zawieziono nas do domu. Piesa próbowała się wiercić, a przytrzymywana na miejscu narzekała. Musiałam cały czas ją klepać po boku czy dotykać po pysku, żeby odwracać jej uwagę i pozwolić kierowcy prowadzić. Pod koniec przysnęła. Dosłownie kilka minut przed dojechaniem.
Najpierw po domu krążyła tak, jakby zobaczyła go po raz pierwszy. Wszędzie węszyła, co jest dość istotne, bo na co dzień jest bardzo mało węszącym psem. Naprawdę mało. Zdarzało się, że jakiś nowy przedmiot koty bardziej zbadały nosami niż ona. A teraz chodziła i wszystko sprawdzała. Wąchała też kota, jakby go nie znała. Potem zaczęła niekończące się wędrówki. W czasie jednej z tras kucnęła i oddała mocz na podłogę. Prawdopodobnie część z tego kręcenia się po domu oznaczała tak jak dawniej, że chce jej się siku. Tak mnie kiedyś informowała. Nie byłam jednak w stanie tego rozpoznać, bo po tym przerywniku wróciła do robienia rundek. Założyłam jej więc podkład, w którym wycięłam dziurę na ogon i okleiłam go taśmą w talii. Trzyma się i całkowicie wszystko zasłania. Ma jednak w sobie coś takiego, że piesa nie umie w nim stać. Kopie tylnymi nogami, unosi się na przednich, ale ciężaru nie potrafi unieść do góry. Jest jak syrenka na brzegu morza. Dla mnie to lepiej, bo przynajmniej na nic nie wpadnie i nie zrobi sobie krzywdy. Poza tym dzięki temu unieruchomieniu, jak się trochę zmęczy popłakiwaniem, że nie może wstać, to potem kładzie głowę na podłodze i wówczas gabapentyna ma szansę zadziałać i piesa zasypia. Wprowadziłam to wczoraj wieczorem i bajecznie się sprawdza do teraz. Ponadto pomaga jej zachować działanie zwieraczy. Przed chwilą piesa wiła się i popiskiwała i nawet po krótkim uspokojeniu zaraz zaczynała znowu. A więc inaczej niż w nocy. Pomyślałam, że to może być nasz stary sygnał na siku. I tak było. Wyniosłam ją przed dom, podtrzymywałam na szelkach (nie ma pełnej władzy w łapach, czasami jej uciekają) i oddała mocz z pełnego pęcherza. A podkład jako pielucha nadal suchy. Założyłam więc ponownie.
W przychodni przy Żytniej nazwali zachowania piesy "lękiem separacyjnym". Wiem, że jej nie znają i że widzieli ją tylko trochę, więc staram się tego nie dorzucać do ich konta, ale to, co zaobserwowali, to nie jest lęk separacyjny. Ona boi się unieruchomienia. Jej jedynym celem życiowym jest obecnie chodzenie przed siebie i kiedy nie może, płacze. Jeśli jest to widzialna przeszkoda (jak moje ręce w samochodzie), to nie przestaje się skarżyć. Jeśli jest niewidzialne i niezrozumiałe jak podkład (który funkcjonuje razem z jej ciałem), to po jakimś czasie godzi się ze swoim losem.
Aha, przyszedł ciąg dalszy wyników krwi z laboratorium. Wszystko klasycznie w normie, wszystkie kreseczki w paskach na zielono.
Piesa ma swoje mądre, ufne i wierne oczy. I może gdzieś tam w głębi jest więcej mojego psa. Może jej mózg zregeneruje się na tyle, że część objawów się cofnie. Ale jeśli rzeczywiście był to udar, to tak może już zostać.